Lęk w kulturze nadmiaru
Powiedzieć o jakimkolwiek ssaku, czy tym bardziej człowieku, że nie zna strachu, to tyleż samo, co dalece minąć się z prawdą. Tymczasem towarzyszy nam on od zarania dziejów. Bez problemów rozpoznajemy go i odczuwamy. Co więcej, bez względu na skomplikowany kulturowo-społeczny kontekst oraz na moment historyczny, jesteśmy w stanie bez żadnego trudu ze sterty porozrzucanych zdjęć ludzkich twarzy wyłowić właśnie te, które są przestraszone. Mimiczna reprezentacja strachu nie zmieniła się od wielu tysięcy lat, a jej szybkie rozpoznawanie często decydowało o przetrwaniu osobnika.
Tekst: Tomasz Kozłowski
Ilustracja: na podstawie grafiki Lynea (Fotolia.com)
O wrodzonym charakterze tej emocji przekonuje również fakt, że potrafimy rozpoznać ją u swoich czworonogów. Chyba każdy z nas widział przerażonego psa czy kota. Podobnie ekspresji strachu nie musimy uczyć dzieci, nawet tych głucho- niewidomych. Choć nie ma żadnych szans, by od kogoś nauczyły się poprawnie go wyrażać – robią to dokładnie tak samo jak ich pełnosprawni rówieśnicy, jak my wszyscy.
Uciekaj lub walcz
Strach powstaje w głębszych strukturach mózgu zwanych układem limbicznym lub – określając bardziej potocznie – mózgiem wczesnych ssaków. To właśnie u naszych dalekich przodków zawiadywał on odczuwaniem wszelkich emocji. Ta jego część ma dość słaby kontakt z pozostałymi elementami odpowiedzialnymi za racjonalne myślenie, w związku z czym strach trudno jest nam opanowywać, nawet jeśli obiektywnie nic nam nie zagraża. Dzięki przywołanemu słabemu połączeniu wciąż odczuwamy lęk, np. oglądając horror czy wjeżdżając do upiornego tunelu w wesołym miasteczku. Z kolei w internecie łatwo można natrafić na nagrania dokumentujące paniczne fobie przed klaunami, brzoskwiniami czy wacikami! Bliska obecność tych bodźców powoduje natychmiastowe skoki adrenaliny, co skutkuje przyjęciem postawy uciekaj lub walcz, nawet wobec brzoskwiń. To skraje neurologicznego nieprawdopodobieństwa, jednak badania antropologiczne pozwalają przyjąć, że istnieje kilka ponadkulturowych stresorów obowiązujących praktycznie zawsze i wszędzie. Są one bardzo ściśle związane z zagrożeniami, które czyhały na nas dawno temu w środowisku naturalnym naszych przodków.
Przede wszystkim jako prehistoryczna zwierzyna, bądź co bądź łowna – boimy się wszystkiego, co może na nas chcieć zapolować, a szczególnie dużych kotów. Homo sapiens wyraźnie stresuje się także w obecności stworzeń jadowitych, takich jak pająki, nieprzyjaźnie wyglądające owady (zwłaszcza te z żółto-czarnymi wzorkami na odwłoku) czy węże. Unikamy także ciemności (wtedy duże koty, ale nie tylko one, wykazują zwiększoną aktywność), zalesionych miejsc (z gałęzi coś może na nas spaść i zagryźć), nazbyt otwartych przestrzeni (ponieważ widać nas jak na dłoni i łatwiej dopaść), wysokości (bo można skręcić kark). Boimy się również zwłok. Teoretycznie są one niegroźne (zwłaszcza gdy pozostają stosunkowo świeże), jednak napawają nas niepokojem z prostego powodu. Działający na skróty umysł interpretuje komunikat i dochodzi do wniosku, że w okolicy coś najwyraźniej czyha i morduje. Prócz tego rozkładające się zwłoki to siedlisko choróbsk, lepiej więc omijać je z daleka.
Te biologicznie wbudowane lęki (które kulturowy trening pomaga oczywiście skutecznie przezwyciężać) są powszechne, ponieważ przodkowie, którzy unikali tych i podobnych niebezpieczeństw, częściej uchodzili z życiem, a więc mogli skuteczniej się rozmnażać i przekazywać swoje wzorce lęku kolejnym pokoleniom.
Niemniej jednak źródłem strachu – być może najpotężniejszym – są także inni ludzie, a dokładniej, ludzie nam nieznani. Obawa przed obcym to lęk, który towarzyszył pierwszym przedstawicielom Homo sapiens od samego początku. Obcy stanowił zagrożenie z bardzo prostego powodu: przesiadując na tym samym terenie co nasze plemię, stanowił konkurencję w walce o ograniczone zasoby. Z tego powodu to właśnie strach napędza międzygrupową agresję, wiadomo przecież, że najlepszą obroną jest atak. Brak wiedzy na temat czyichś intencji potrafi nas bardzo skutecznie zmotywować do określonych działań zapobiegawczych. Tyle natura. Ostrożnie można przyjąć, że pozostała suma wszystkich ludzkich strachów to albo wariacja na te tematy (doskonale widoczna choćby w horrorach i thrillerach), albo kulturowa nakładka.
Dostosuj się lub giń
Strach pełnił – i pełni nadal – funkcję pomocną przy unikaniu niebezpieczeństw. W ewolucji form społecznych (tak ludzkich, jak i zwierzęcych) przyjął jednak jeszcze jedną ważną rolę: to regulator niektórych procesów grupowych. Przy pomocy strachu można wszak skutecznie egzekwować władzę.
Psychologowie społeczni wskazują na istnienie trzech zasadniczych form utrzymywania porządku. Pierwsza z nich oparta jest właśnie na strachu – jednostka wie, że brak podporządkowania będzie oznaczać karę. W obawie przed konsekwencjami dostosowuje swoje zachowanie. Ta funkcja (choć to mało poprawne politycznie) zdaje egzamin wśród zwierząt i ludzi na wczesnych etapach rozwoju. Nieco bardziej złożoną formą kontroli społecznej stanowi ta oparta na wstydzie. To już poziom z powodzeniem osiągany przez przedszkolaki, a dokładniej przez wszystkich ludzi powyżej 4 roku życia. Od podjęcia nieaprobowanych działań skutecznie powstrzymuje nas wizja konfrontacji z opinią otoczenia – wyśmiania bądź otrzymania nagany. Nie chodzi zatem o typową karę, a raczej o społeczną sankcję. Jest to narzędzie znacznie bardziej subtelne, nie tak jednak, jak trzecia instancja, czyli zinternalizowana norma, w potocznym języku zwana sumieniem. W ciągu życia dochodzimy do takiego momentu, gdy przed podjęciem określonych działań powstrzymuje nas wewnętrzny opór, wstyd przed samym sobą, a nie tylko spodziewaną reakcją grupy.
Socjologowie powiedzieliby, że owo przejście – od strachu przed karą do sumienia – symbolizuje również ewolucję społeczeństw ku formom najbardziej cywilizowanym. Sumienie może być czymś na użytek jednostki, jednak według uczonych ma ono również wymiar społeczny – wówczas też przyobleka się w szaty… boga. Bóg – przynajmniej zdaniem niektórych badaczy – nie jest niczym innym, aniżeli efektownym przedstawieniem wszystkiego tego, czego „pragnie” od nas społeczeństwo. Jest on emanacją wszelkich norm współżycia społecznego, jak również zasad regulujących postępowanie względem członków swojej i nieswojej grupy. Innymi słowy, jednostka, która odczuwa bojaźń bożą, w gruncie rzeczy wzdraga się jedynie przed pogwałceniem istotnych norm współżycia. Stąd też powiedzenia w rodzaju niech bóg broni czy bój się boga, przełożone na język socjologii oznaczają po prostu: nie gwałć reguł zatwierdzonych i szanowanych przez zbiorowość.
Nieprzewidywalność boskich wyroków oraz ewentualność jego gniewu w odpowiedzi na podejmowane przez nas wybory, ale także obawa przed nieznanym, przyczyniły się – i przyczyniają z powodzeniem nadal – do powstania stosownej oferty służącej redukcji strachu, a którą oferują nam specjaliści od wiedzy tajemnej, eksperci od tarota, chiromancji czy horoskopów. Czym innym wszak, jeśli nie minimalizowaniem strachu, zajmują się telewizyjni wróże zachwalający swe usługi w późnowieczornych pasmach, kiedy to maluczkich nawiedzają i nie pozwalają im zmrużyć oka egzystencjalne lęki? Nie wiesz, którą drogę wybrać? Męczą cię wizje możliwych konsekwencji? Nic prostszego – oni znają wszystkie odpowiedzi.
Zarządzanie w epoce ryzyka
Nasze życie, ale także funkcjonowanie społeczeństw, w znacznej mierze sprowadza się do stopniowego panowania nad otoczeniem, w tym także prób ograniczania źródeł strachu. Jeśli jednak jest tak w istocie, ostatnie dekady z tym wymogiem radzą sobie raczej średnio. Na każdym kroku – szczególnie w przekazie reklamowym – odnajdziemy cudowne remedia na wszystko: od przerażenia wywołanego nowo powstałą plamą na obrusie, poprzez bezpieczne produkty finansowe, nielimitowane usługi czy dodatkowe poduszki powietrzne, aż po produkty ubezpieczeniowe chroniące nas teoretycznie przed wszystkim (może z wyjątkiem gniewu bożego, choć kto wie?).
Czy mimo wszystko nie świadczy to o tym, że zachodnie społeczeństwa najwyraźniej nie radzą sobie z tą negatywną emocją? Może jest to cena, jaką płacą za gwałtowny rozwój? Przemiany, których jesteśmy mimowolnymi świadkami, jednocześnie powiększają obszar lęku – wszak klasycy nazywają położenie współczesnej ludzkości mianem społeczeństwa ryzyka. Związany z nim strach teoretycznie towarzyszy nam każdego dnia.
W psychologii znany jest termin piramida potrzeb, który dotyczy hierarchii priorytetów. U podstaw tej konstrukcji odnajdziemy sen i bezpieczeństwo. Na szczycie znajduje się to, co najsubtelniejsze – możliwości autoekspresji i samorealizacji. Teoretycznie, żyjemy w społeczeństwie dostatku, a nawet nadmiaru. Nie powinniśmy mieć problemu z zaspokojeniem potrzeby snu czy sytości. Nieco trudniej osiągnąć jednak poczucie bezpieczeństwa, a dokładniej – standardu uznawanego przez większość za wystarczająco stabilny, legitymizujący nas jako pełnoprawnych, samodzielnych członków kultury.
Fundament naszej piramidy konstruowany jest w dzisiejszych czasach wyjątkowo długo i mozolnie. Jeśli przyjąć taką wykładnię, świat oczami młodego pokolenia, a dokładniej pokolenia dopiero rozpoczynającego karierę zawodową, przypomina niekończący się korowód wyzwań. Na początku pojawia się obawa o samo znalezienie zatrudnienia na przyzwoitych warunkach, a następnie lęk związany z usamodzielnieniem rozumianym przez większość jako osiągnięcie zdolności kredytowej. Po zaślubinach z bankiem, które dziś urosły do rangi osobliwego rytuału przejścia w wiek dorosły, dochodzi szereg kolejnych obaw o możliwość spłaty, o morderczy kurs waluty i stabilność zatrudnienia. Jeśli i to jest spełnione – pora na godną stabilizację reprodukcyjną: odnalezienie partnerki/partnera i mozolne budowanie delikatnej równowagi między życiem prywatnym i zawodowym, co z kolei zaczyna być źródłem stresu o utrzymanie określonego poziomu życia.
W dobie mediów społecznościowych, które nieustannie windują standardy i oczekiwania (bo przecież nie mogę być gorszy od innych!), niespełnienie któregokolwiek z tych warunków staje się źródłem ogromnego napięcia, obawy przed kompromitacją. Jak na jedno życie – całkiem sporo czynników ryzyka. Dlatego też nie jest wielką przesadą stwierdzenie, że strach – jakkolwiek rozumiany – pozostaje emocją, którą dość mocno zespawano z naszym życiem. Czyżbyśmy w jakiś pokrętny sposób powracali do stadium egzekwowania porządku poprzez podtrzymywanie nieustannego poczucia lęku?
Psychologowie wyróżniają różne style zarządzania. Ten, u podstaw którego leży przede wszystkim strach, to styl autorytarny. W przeciwieństwie do stylu demokratycznego charakteryzuje się on niesłabnącym poziomem agresji wśród członków grupy. Ich zaangażowanie w zadania jest, owszem, spore, ale głównie w obecności szefa. Co również typowe dla tej metody, to… niszczenie sprzętów. Wzajemna wrogość przeradza się niekiedy w gotowość do donoszenia, jako że każdy stara się w jakiś sposób przypodobać szefostwu. Najbardziej charakterystyczne jest jednak sukcesywne zmniejszanie wartości kapitału społecznego, typowe dla warunków, w jakich przebiega klasyczny wyścig szczurów. Ludzie żyjący w strachu mają do siebie znacznie mniejsze zaufanie, snują wzajemne podejrzenia o niecne intencje. Ale zaraz, czy nie przypomina to rzeczywistości dzisiejszych korporacji? To dość ponura puenta, jeśli wolny rynek i swobody obywatelskie prowadzą nas w mroczny dość zaułek wyzysku czy, jak mawiają niektórzy, nowoczesnego niewolnictwa.
Kultywuj prywatne rytuały
Nie będzie dużą przesadą, jeśli uznamy, że główne źródło współczesnych obaw to rzeczywistość permanentnej zmiany. Wyeliminowaliśmy już zagrożenia naturalne, nic nie pożre nas w drodze do pracy. Jedyne, co nas dziś goni, to terminy, deadline’y, wyśrubowane standardy, no i kulturowe oczekiwania związane ze społeczną rolą: coraz więcej osób pragnie być wiecznie młodymi, majętnymi i atrakcyjnymi, a temu coraz trudniej sprostać. Poczucie paraliżującego chaosu powiększa ogromna ruchliwość społeczna, niepewność jutra, a wreszcie zmienna sytuacja polityczna i lęki podtrzymywane dzięki mediom.
Obawa przed zmianą jest – z psychologicznego punktu widzenia – czymś zupełnie naturalnym. Instynktownie dążymy za poczuciem stabilizacji, a co za tym idzie, bezpieczeństwa. Niestety niewielu stać na to, by skutecznie opanować lęki związane ze społeczną presją. A skoro jest to na dłuższą metę niemożliwe, trzeba obrócić się w stronę tego, co można opanować.
W tej kwestii zabrał już głos reżyser Marek Koterski, tworząc postać Adasia Miauczyńskiego. Wywołany do tablicy bohater, znany między innymi z filmu Dzień świra, to człowiek, który kompletnie nie panuje nad swoim życiem. Nie rozumie procesów, w centrum których, chcąc nie chcąc, siłą inercji popada. Odrazą i przerażeniem napełnia go współczesny świat konsumpcji. Jednocześnie czuje się bezsilny. Składa broń. Poszukuje mimo wszystko obszaru, nad którym może zapanować. I znajduje go: są nim codzienne rytuały przyjmujące postać nerwicy natręctw: od mieszania łyżeczką herbaty w określonym kierunku, poprzez sadowienie się na sofie, na ustalonej liczbie łyków wody skończywszy. Odstępstwo od codziennej musztry oznacza spory niepokój.
Na szczęście nie każdy musi od razu popadać w taką patologię. Mimo to można zaobserwować, w jaki sposób niektórzy radzą sobie z wydzielaniem obszaru, nad którym panują, całkowicie wolnego od strachu. To ucieczka w zaangażowanie: kultywowanie nie tyle bezsensownych rytuałów, ile wzbogacającego hobby. Jako że sam biegam, mam okazję mijać na parkowych dróżkach innych zaangażowanych. Biegają, jeżdżą na rolkach, pedałują na rowerach. Nie mam wątpliwości, że każdy z nich nosi w sobie lęki kultury nadmiaru, ale w tym momencie jest od nich wolny, na twarzach mijanych osób widzę bowiem spokój i radość z zatracenia się w ulubionej czynności. Obranie takiej drogi było ich suwerenną decyzją. Podobnie postępuje każdy, kto wybiera sobie jakiekolwiek hobby jako miejsce prywatnego azylu przed codziennością. Jeśli prawdą jest, że postęp cywilizacyjny polega na ograniczaniu poczucia strachu, to chyba osiągnęliśmy kolejny lewel: dziś ze swoimi lękami każdy musi walczyć w cywilizowany sposób, ale na własną rękę.
Lęk w kulturze nadmiaru