Chorzy na wypunktozę, czyli rozplanować stres
Zapadła mi niegdyś w pamięć internetowa grafika, w której wymęczony pracownik biurowy, z głową złożoną na blacie biurka, powtarzał sobie w myślach: „jestem cholernym kwiatem lotosu na cholernie gładkiej tafli wielkiego, cholernego jeziora”. Coś w tym jest. Współczesne korporacje coraz częściej ukwiecone są podobnymi adeptami para-filozofii dla managerów średniego szczebla. Stres zatacza coraz szersze kręgi i tutaj już żarty powoli się kończą…
Tekst: Tomasz Kozłowski
Ilustracje: Dawid Ryski
Takie czasy. Signum temporis.
Zdaniem ekspertów depresja już niedługo zabijać będzie z nie mniejszą zajadłością i częstością niż choroba wieńcowa czy rak. Złe samopoczucie przeszło do fazy nie tyle choroby, co cywilizacyjnej epidemii. A ponieważ żyjemy w czasach „transparentnych” i równie mocno hipochonrdycznych, w których w zasadzie wszystkie pytania można z marszu zadać Google’owi, czym prędzej wertujemy strony wyników wyszukiwarek w poszukiwaniu odpowiedzi, czy to, co przeżywamy w danej chwili nie nosi znamion depresji. Można też uspokajać się od drugiej, mniej inwazyjnej strony: czy przeżywamy życie w pełni? Ilu jeszcze znajomych zamęcza dół zimowego przesilenia? Czy przejdzie do wiosny? Czy może czegoś/kogoś nam brak? Łatwo wówczas dokonać niewesołych podsumowań i wyciągać z nich równie niepokojące wnioski: jak mam zmienić swoje życie, skoro czasu starcza mi ledwo na spinanie doby, choć i tak śpię już sześć… pięć (!) godzin. Wielu potrafi podobne pytania i odpowiedzi rozpamiętywać całymi latami.
Potrzeba matką oferty
Rynek zwykle lubi takie wyzwania, dlatego co bardziej zmęczeni mechaniką korpo-ładu narcystyczni hipochondrycy z łatwością mogą natknąć się na przeróżne szkolenia i terapie, w pakiecie z wycieczką, masażem ciepłymi kamieniami, przytulaniem się do drzew, wcinaniem kiełków i medytacją połączoną z mruczeniem mantry w rodzaju „jestem harmonią”. I płaci za podobne pranie mózgu – solidnym praniem kieszeni.
Prymitywny coaching dla korpoludków, to mimo, wszystko ścieżka na skróty. Umysł zmienia się całymi latami – choćby z tego powodu klasztorne praktyki jak świat długi i szeroki wdraża się i kultywuje dekadami. Tymczasem coach obiecuje nierzadko przemianę w góra kilka tygodni. Przypomina mi to ofertę firm, o których ostatnio głośno, specjalizujących się w przeprowadzaniu trudnych rozmów za swoich klientów. Chcesz z kimś zerwać, zakończyć przyjaźń, a może przeprosić? Za drobną opłatą zrobimy to za ciebie, a ty sobie odpocznij. Niczym się nie martw, nadana zostanie stosowna, godna oprawa. Zachowasz klasę i styl. Komentatorzy nie mają wątpliwości: skoro można zlecić sprzątanie mieszkania, czemu nie zlecać porządkowania życia? Szybkie, wygodne, skuteczne, pewne – jak danie instant. I niby co w tym złego, skoro klient jest zadowolony, skoro jest popyt, skoro ktoś ma pracę a pieniądz krąży i wspiera PKB?
W stronę agendy
Problem jednak w tym, że – przynajmniej jeśli idzie o kwestie dobrostanu – na ogół nie ma prostych rozwiązań, są tylko środki zastępcze i zaleczanie objawów. Tak już jakoś jest, że nie da się wszystkiego załatwić dobrze, szybko i przy niskich kosztach (można mieć tylko dwa z trzech max). Prawdziwe wyzwania zawsze wymagają czasu. A tego czynnika w społeczeństwie wysokich prędkości na ogół brak. Co tu dużo mówić, skoro brak go nawet na urlopie, którego pierwsza połowa zazwyczaj upływa na adaptacji do nicnierobienia, a druga – na stresie związanym z powrotem do pracy?
Być może stąd właśnie zjawisko, które dla potrzeb tego tekstu możemy nazwać „wypunktozą”, chorobliwą wręcz skłonnością polegającą na sprowadzaniu wszystkiego do kilku zaledwie punktów, kroków, chwytów, posunięć, prostych zasad, które mają uchronić przed złem tego świata a w szczególności przed obawą przeżywania miernego życia. Przykłady wypunktozy każdy ze swojego podwórka mógłby przytoczyć co najmniej kilka. Wystarczy zresztą wejść na dowolny portal informacyjny, by w gąszczu info-zrywki natrafić na punktowane recepty. Dwanaście potraw, które zmienią twoje życie. Dwadzieścia miejsc, które musisz zobaczyć przed śmiercią. Siedemnaście książek, które musisz przeczytać w tym roku. Dziesięć powodów, by skończyć z toksyczną relacją. Siedem zachowań, które zniszczą każdy związek, piętnaście rodzicielskich grzechów i trzynaście cnót, i tak dalej.
Dokładnie tyle, nie mniej, nie więcej.
A zatem – po kłopocie, bo czy nie łatwiej jest zamienić każdy aspekt działania w łatwą do wdrożenia agendę? Dokładnie taką strategię stosują też proste szkolenia. Zastosuj kilka zasad i świat stanie się piękny. Ale czy życie w zgodzie z wypunktozą i aktualnie panującą modą można nazwać świadomym, zaangażowanym i odważnym?
Nie ma że boli
Jakiś czas temu miałem okazję poczytać o naprawdę odważnych ludziach. W książce „Miastowi” wydanej już ładnych parę lat temu Anna Kamińska przytoczyła historie osób, które bez posiłkowania się mądrościami domorosłych mnichów i terapeutów na pół gwizdka, skutecznie przewartościowały wszystko. Bohaterowie tych opowiastek posprzedawali mieszkania, porzucili dobrze rokujące posady w pałacach ze stali i szkła, rozstali się z dobrze znanym, bezpiecznym gwarem miasta i rzucili się w głuszę, w puszczę, czy na wieś. Zaczęli życie od nowa, na własny rachunek, z dala od wszystkiego. To oni wypunktowywali sobie swoje „must do”. Raptem okazało się, że można żyć ze smażenia konfitur, zbijania mebli, robienia serów. Mocno pod górę, z trudem, ale z maksymalnym zaangażowaniem, zostawiając za sobą cały bagaż konsumpcyjnych doświadczeń i przyzwyczajeń. Oto, co można nazwać ciekawą alternatywą dla łatwych i bezpiecznych komercyjnych rozwiązań. Potrzeba sporo odwagi, prawda? Tymczasem większość wciąż nabiera się na tao dla pracoholików z nadzieją, że kilkanaście godzin równomiernego oddechu przełoży się na życiową homeostazę.
Utrudnij sobie życie
W podręcznikach psychologii pozytywnej można natrafić na historyjkę o pewnej dalekowschodniej społeczności, która raz na jakiś czas rozbiera wielką drewnianą świątynię do ostatniej drzazgi tylko po to, by… ponownie ją złożyć. Bez sensu? Niekoniecznie. Przypomina mi to opowiastkę o plemieniu Indian, które żyjąc w krainie opływającej w stada bizonów, rzeki pełne ryb i lasy pełne drewna, pewnego dnia decyduje się na… przeprowadzkę. Bo życie stało się zbyt łatwe, zbyt przewidywalne. Klęska urodzaju rozleniwiła ciało i umysł. A skoro tak, najwyższy czas utrudnić sobie życie, zaprząc się do pracy. Tymczasem kultura nabywania za wszelką cenę stara się nam nasze życie ułatwiać, wychowywać konsumentów możliwie bezstresowo (z mizernym dość skutkiem). W takich warunkach trudno jest wytłumaczyć sobie, że praca potrafi uszczęśliwić, o czym zapadający na wypunktozę bardzo często nie pamiętają.
W jaki sposób urządzić oczyszczającą kwarantannę? Wcale nie trzeba rozbierać prywatnej świątynki do ostatniego gwoździa. Nie trzeba urządzać exodusu na stałe w Bieszczady, ani nie trzeba zamieniać pracy w agencji marketingowej na manufakturę oscypków. Czasem miast skupiać się na podsuwanych przez pseudo-coachów listach złotych rad, warto poszukać okazji do prawdziwego zaangażowania. Badania wskazują, że większość ludzi pozytywny stan określany mianem „flow” (zestrojenie umiejętności z poziomem trudności zadania, odczuwane jako korzystne wyzwanie) przeżywa częściej… w pracy, niż w czasie wolnym! Dużym błędem jest zakładać, że przyjemność i świadome przeżywanie życia musi mieć miejsce w czasie wolnym – okazuje się, że czas na pozytywne „zanurzenie w życiu” jest zawsze.
Oni to lubią
Przyczyny tego paradoksu są proste: praca częściej zmusza do uwagi, czujności i zaangażowania, fundamentów mindfulness. Nawet układanie tabel i dokumentów może być bardziej wzbogacające, aniżeli bierne przeżuwanie telepapki w fotelu, każdego popołudnia. To kwestia podejścia. Ale też odwagi, zmuszenia umysłu do funkcjonowania na nieco innym biegu, niż na co dzień. Nauczenia się wyznaczenia celów, nawet niewielkich, każdego dnia, za to samemu. Życie codzienne również powinno być nieustannym zadaniem, a nie odpoczynkiem od niego. Warto nauczyć się traktować je jak pracę, ale na innych zasadach, z zupełnie innym wynagrodzeniem, bez wyścigu szczurów, w innym zespole specjalistów. I na pewno z własną listą priorytetowych punktów w agendzie.
Tytułem puenty. Wybacz, Czytelniku, że podam przykład z prywatnego poletka. Jakiś czas temu usiłowałem ideę wypunktozy sprzedać redakcji popularnego czasopisma promującego ideologię rozwoju osobistego i ciągłego samodoskonalenia. Bo czy nie warto zwrócić uwagę konsumentów na wątpliwe skutki zbyt łatwych rozwiązań? Niedługo potem otrzymałem odpowiedź od redaktor naczelnej: pański felieton jest bardzo dobry i trafny, jednak w gruncie rzeczy nasi czytelnicy… oni tę wypunktozę nawet lubią.”
…W punkt.
Chorzy na wypunktozę, czyli rozplanować stres