Czarny ptak bez piór. Historia Renee
Najważniejsze to przypominać, że istnieję. Wszystkim dookoła i sobie samej. Nawet kiedy mnie gwałcą albo gdy tną skalpelem mój mózg, żeby pozmieniać emocje. Ja istnieję – niech nie zapomną. Niech ja nie zapomnę.
Tekst: Marcin Fabjański
Zdjęcia: Karolina Sikorska
Mam 16 lat i nie wiem gdzie jestem. Nie widzę. Nie mogę wstać. Słyszę ludzkie jęki, ze wszystkich stron, z setek gardeł. Mówię głośno: „Może nie żyję? Nie mam skóry. Każdy powiew wiatru okropnie boli.” Nie wiem do kogo to mówię. Pojawiają się nieostre zarysy przedmiotów: framuga drzwi, obdrapana ściana.
Kogoś jednak znam: Charlotte. To moja lalka. Nie wiem gdzie jest teraz. Wiem, że jest jej zimno. Potem ją znajdę, porzuconą na stole na Oddziale dla Średnio Pobudzonych i zrozumiem, że muszę ją ogrzać. Bez ciepła umrze. Zaniosę ją pod blade lampy sali operacyjnej, ale ich światło nie ogrzeje Charlotte. Czy może ogrzać światło, które przyświecało tylu lobotomiom?
Co mam teraz zrobić?
Mam na imię Renee.
Luca Dalco tak właśnie sobie mnie wyobraził. Poświęcił lata, żeby dojść do tego obrazu. Mówi, że studiował mnie całe życie. Czytał książki psychiatryczne, karty pacjentów, rozmawiał z wybitnymi włoskimi psychiatrami, badał życie. Siostra jego najlepszego przyjaciela cierpiała latami na depresję. Popełniła samobójstwo. Jego inna przyjaciółka też. Chciał się dowiedzieć dlaczego. Przecież mogły być szczęśliwymi kobietami.
Luca ma córkę w moim wieku. Mówi: „Renee jest tak bezbronna jak to tylko możliwe”. Chciał mnie taką. Dlatego nie jestem mężczyzną. Jako dzieciak często przyjeżdżał do Volterry. Chodził z rodzicami po ślicznych uliczkach, oglądał rzymskie ruiny, gapił się na turystów. Nie wiedział o istnieniu szpitala. Przeczytał o nim w Internecie w swoim mieszkaniu we Florencji, gdy już był dorosłym mężczyzną. Od razu wsiadł w samochód. Było to w marcu 2012.
Luca stoi teraz na korytarzu Oddziału dla Spokojnych, wśród brudnych ścian pomarszczonych zeschłą farbą i mówi: – W chorobach psychicznych nie ma reguł. Każdy pacjent jest inny. Dotyczy to zwłaszcza psychotyków. W każdym z nas tkwi szaleństwo. Uaktywnia się w pewnych warunkach, w innych znika. Chyba, że wsadzą cię do takiego miejsca jak to. Tutaj zadbają o to, żeby twoje szaleństwo rozkwitło.
Najważniejsze tutaj było zawsze ciało. Ciało pacjenta. Dobrze jeśli nie sprawiało problemów. Mogło wyć, jęczeć, krzyczeć – to było do zniesienia. Inne rzeczy nie. Nie mogło bić, kopać, gryźć. Mogło się obnażać. Na to nikt nie zwracała tutaj uwagi. Było mało personelu i dużo pacjentów. Bardzo dużo.
We Włoszech psychologii długo nie uważano za uznaną dziedzinę, tylko pseudonaukę, taką jak astrologia. Psychiatria była dziedziną neurologii. Szpitale psychiatryczne nie zajmowały się psychiką.
Luca Daco:
– Lekarze i pielęgniarki żyli w ciągłym strachu przed agresją pacjentów. Ich ideałem byli siedzący bez ruchu katatonicy. U pacjentów takiego szpitala jak ten agresja może pojawić się szybko. W jednej chwili uśmiech, w drugiej atak. Bez przyczyny. Nie możesz stracić czujności nawet na sekundę. Tu jest inaczej niż w świecie na zewnątrz.
Renee ma 16 lat i dobrze wie dlaczego wpada w złość. Ze strachu. Kiedy nie masz skóry łatwo się rozpaść. W każdej chwili może cię przygnieść cały wszechświat. Kiedy nie masz skóry, żyjesz w strachu.
Pojawiła się w umyśle Luki od razu, pełna. Doskonała. Chmurna, o ostrych rysach i włosach splecionych w warkocz. W taką możemy wcielić się teraz w grafice gry komputerowej „The Town of Lights”. Warkocz szybko zamienia się w luźno, chaotycznie opadające włosy. Rozpada się razem z porządkiem świata. Inteligentna, ale z ograniczeniami niewyedukowanej 16-latki z biednej rodziny. Ma charakter. Cierpi. Czasem walczy. Głownie o to, żeby pamiętać kim jest. Luca:
– Jeśli czytasz tę grę tak, że w rzeczywistości nie wiemy co normalne, a co nie; co realne, a co nie; to nie czytasz jej źle.
Ospedale Psichiatrico di Volterra powstał w roku 1888 roku w dawnym klasztorze San Girolamo. Bywało tu i sześć tysięcy pacjentów naraz. Dwie toalety i dwadzieścia umywalek starczało dla dwustu z nich. Nie mieli praw wyborczych, nie mogli nic posiadać, byli odcięci od kontaktu z rodzinami, chowano ich też bezimiennie na szpitalnym cmentarzu. W roku 1978 ustawa opracowana przez psychiatrę Franco Basaglię i nazwana ustawą Basaglia nakazała pozamykać molochy psychiatryczne. Nowe prawo zmieniło wszystko – dzisiaj Włochy mają jeden z najnowocześniejszych systemów opieki psychiatrycznej w Europie.
Ze szpitala wypuszczono pacjentów – do mniejszych zakładów, nawet do domów. Wielu z nich mieszka wciąż w Volterze. Przychodzą często do Tratorria da Badò, gdzie nie docierają turyści. Nie mówią o szpitalu, do którego stąd niedaleko. Wymieniają spojrzenia ludzi, którzy doświadczyli czegoś więcej niż przypadkowi przechodnie, którzy przysiedli tu na espresso.
Chodzenie dzisiaj po budynkach z zawalonymi schodami, spadającymi dachówkami i odpadającym płatami tynkiem jest niebezpieczne. Szpital jest niedostępny.
– Na włoski sposób – śmieje się Luca. Podchodzimy do bramy, zabezpieczonej pomarańczową ostrzegawczą siatką. Kiedy staniemy blisko i spojrzymy pod odpowiednim kątem, pojawi się dziura w siatce. Tu, przy tej bramie zaczyna się gra.
Luca nie uwzględnił Anny, gdy tworzył Renee z kart medycznych pacjentów szpitala w Volterze i własnych lęków oraz pytań. Nie wiedział o niej. O Annie powiedziała mi Annet Henneman, Holenderka, uczennica Jerzego Grotowskiego. Anna miała pięć lat, mieszkała w jednej z pobliskich wiosek. Krzyknęła na zakonnicę i dostała od niej w twarz. Oddała, więc zamknięto ją tutaj.
Annet prowadzi w Volterze Teatro di Nascosto (Ukryty Teatr) w którym przedstawienia są żywymi reportażami w obronie ludzi cierpiących z powody wojen i polityki na Bliskim Wschodzie. Pod koniec lat 80. dyrektor ostatniego czynnego oddziału szpitala poprosił ją, żeby popracowała z pacjentami. Prostymi słowami: – Zrób coś.
Najpierw ich poznawała. Nagiego mężczyznę z butami w dłoniach, który podszedł do niej pierwszego dnia. Starą kobietę, która nabijała zawsze coś na palec i jadła. Bliźniaków, którzy ją obrażali najgorszymi słowami, ale przestali, gdy przypomniała im, że umieją tańczyć. Mężczyznę, który dotykał drzewa, żeby je pobudzić seksualnie, potem patrzył na konary czy drzewu jest dobrze. Uderzyło ją, że dla nich to było normalne.
Jeden z pacjentów powtarzał: – A ja mam zamek. Skoro tak mówi, znaczy – schizofrenik. Leczenie nie pomagało, nawet po latach upierał się: – Mam zamek. Jeden z dyrektorów zmienił strategię: – Masz zamek? To mi go pokaż.
Pojechali. Mężczyzna miał zamek. Był też homoseksualistą. Rodzina wstydziła się go i przed laty wsadziła do psychiatryka. Były pacjent ostatnie lata życia spędził w odzyskanym zamku.
– Jak to było być kobietą w szpitalu psychiatrycznym w Volterze? – pytam.
Annet kiedyś postanowiła to zbadać. Wcieliła się w jednym z przedstawień w pacjentkę -nimfomankę. Kobietę, która zanim się zabiła obiecała, że wróci jako czarny ptak bez piór.
– Chciałam się skonfrontować także ze sobą.
– Jak to jest być nimfomanką?
– To czuć pustkę, która musi być wypełniona.
W czasie przedstawienia prowokowała seksualnie widzów. – To świetne, co tam masz – mówiła mężczyznom. Dzisiaj mówi, że to było szalone. Ale jej wydało się normalne. Dotarło do niej – jeszcze jeden drobny kroczek i nie wróci do tego co większość z nas nazywa normalnością.
Annet:
– Nauczałam się, że być człowiekiem to znacznie więcej niż być normalnym.
Chodzi po ruinie szpitala powoli. Nie odwiedzała tego miejsca od lat. Każdy krok stawia z namysłem. Wciąż słyszy jęków i zawodzenia. Czuje zapach chemikaliów.
W grze nie ma jego zapisków, bo nie wiadomo, kto ma do nich prawa. Miał na imię Fernando Nannetti, trafił tu bo znieważył urzędnika. Miał spędzić dwa lata, ale mieszkał przez 15 lat, od 1958 roku. Rozmawiał tylko z jedna pielęgniarką, z nikim innym się nie komunikował. Za to pisał po pawilonie Ferii sprzączką przy kamizelce w jakie odziewano pacjentów. Swoim stylem, czasem z prawej do lewej, niczym Leonardo Da Vinci, uparcie, przez 180 metrów. W dniu, w którym dotarł do schizofreników katatonicznych, siedzących bez ruchu na ławce nie przerywał swojego fresku. Zdania unoszą się w górę, a potem opadają. Obrysowują trzy ludzkie postaci, których o dawna tu nie ma.
Wiemy jak zmieniała się jego rzeczywistość. W coraz mniej materialną.
Pisał:
„Mam motyla za darmo. Cały świat należy do mnie, a to wszystkie o czym marzę „
„Szkło, blacha, metal, drewno, kości ludzkie i zwierzęce, oko i duch są kontrolowane przez wiązki odbijanego pola magnetycznego”.
„Jestem inżynierem górnictwa obcych w systemie psychicznym”.
„Światło i dźwięk mają taką samą zakres i podlegają takim samym zakłóceniom”.
Jego pismo przypomina litery etruskie. Ułożyło się w wielkie dzieło sztuki. Fragmenty fresku trafiły do muzeów w Szwajcarii i Włoszech. Skomponowano muzykę inspirowaną jego dziełem. Tak było z Fernando Nannettim. Myśli innych pacjentów szpitala w Voletrze ludzkość straciła na zawsze.
Idę korytarzem pawilonu Charcot. W dłoniach trzymam Charlotte, lalkę o wielkich oczach i popękanych policzkach. Wciąż nie wiem jak znaleźć dla niej ciepłe miejsce.
Gry „The Town of Light” nie można wygrać. Renee czeka próba samobójstwa, gwałt, lobotomia.
– Po lobotomii twoje emocje są całkowicie inne. Czy to jeszcze Ty? – pyta Luca Dalco. – Czy jesteś tylko ciałem, które nie może być agresywne?
Przywożono tu ludzi z objawami depresji, źle zachowujących się, wyznających niewłaściwe poglądy polityczne. Leczono prądem, operacjami mózgu, truciznami, które pozwalały ich uspokajać. Nie diagnozowano rodzajów chorób, tylko stopień szaleństwa. Stąd Oddział dla Średniopobudzonych w pawilonie Charcot.
Luca:
– Pacjenci nie mieli się wyleczyć albo stać się szczęśliwymi. Mieli się dobrze zachowywać. To nie było łatwe. W latach 50-ych nie było leków, które takie zachowanie zapewniały.
Były inne metody. Wprowadzano pacjentów w stan coma, manipulując insuliną. Budzono ich po 12 godzinach sacharyną. Leczono malarią – gorączka sprawiała, że symptomy choroby mijały na chwilę. Po to trzymano tu komary z malarią. Lekarze zauważyli, że epileptycy nie mają symptomów psychotycznych, zapewne z powodu wstrząsów i szoku. A wstrząsy i szok można wywołać prądem elektrycznym. Bywało, że diagnozę i leczenie zmieniano z dnia na dzień. Bo zmieniał się nastrój pacjenta. Pielęgniarki rekrutowano ze wsi. Po kilku dniach ruszały na oddziały. Nie musiały wiedzieć zbyt wiele. Musiały być duże i silne.
Po II Wojnie Światowej we Francji odesłano pacjentów zbombardowanych szpitali psychiatrycznych do domów. Połowa z nich, w następnych latach okazała się normalna. Tak jak wielu byłych pacjentów ospedale w Volterze.
Luca Dalco:
– Lekarze i pielęgniarki nie byli złymi ludźmi. Wierzyli, że pomagają. Jedna pielęgniarka przypadała na trzydziestu pacjentów. Podszedłem do tej gry z szacunkiem, nie szukałem sensacji. Ludzie w Volterze, skąd często rekrutowano personel, do tej pory wstydzą się za tamte czasy. Chciałem im pokazać, że sami też byli ofiarami.
Młodzi informatycy i graficy w firmie Luki popłakali się pewnego dnia nad scenariuszem opowieści o Renee. Przeczytali listy dziewczyny do matki i listy matki do niej. W pewnej chwili staje się jasne: ani jedne, ani drugie nie docierały do adresatek. Luca miał pewność, grafiki, które stworzył na podstawie zdjęć szpitala, staną się gra komputerową.
– Byłaś blisko. Czym jest szaleństwo? – pytam Annet.
– Miałeś kiedyś poczucie, że nie wiesz czy coś jest prawdziwe czy nie? – odpowiada pytaniem. – Stara pacjentka nadziewała na palec i jadła ptasie gówna. Ale była w pełnym spokoju z sobą samą.
Zawsze na końcu jest samotność i tam trzeba ten spokój znaleźć.
Gra „The Town of Light” świetnie sprzedaje się w Japonii. W coś tam trafiła. Nie ma niej złych postaci. Są niewolnicy złudzeń: personel i pacjenci. Z mediów społecznościowych wiadomo, że grę kupuję więcej kobiet niż mężczyzn.
Widzę oślepiające światło z sufitu. Leżę z rozkraczonymi nogami. Podrażnią mnie prądem? Zbadają ginekologicznie? Do mojej twarzy zbliża się dłoń lekarza w rękawicy. Dłoń bezwiednie sięga przycisku “escape”.
Gra skończy się na betonowej ławce przed pawilonem Ferri. Siadam dokładnie w tym miejscu. Tutaj usiadła Renee, szepcząc do siebie „Szaleńcy są niewidzialni”. W grze, tak jak w rzeczywistości szpital jest opuszczony. Nie ma lekarzy, pielęgniarek ani pacjentów. Nic nie przeszkadza Renee odejść. Z wyjątkiem faktu, że nie wie już kim jest.
Słyszę jak wiatr trzaska okiennicami i odrywa kolejne fragmenty tynku. Przez lata drzewa wpuściły w walące się mury korzenie i wsadziły gałęzie przez resztki szyb w oknach. Inne drzewa czają się wokół, jakby chciały jak najszybciej pożreć to miejsce. Pod koniec gry Renee ma się lepiej. Ale wiemy, że jej choroba ustąpiła tylko na chwilę. Za długo tu była. Choroba wkrótce odzyska ją dla siebie, tak jak drzewa odzyskują ten szpital dla dzikości.
Czarny ptak bez piór. Historia Renee