Fetysz ekonomiczny, czyli co z tym wzrostem
Współczesne społeczeństwa są przesiąknięte ideologią wzrostu – przekonaniem, że jedynie sukcesywny przyrost wyprodukowanych i skonsumowanych dóbr i usług jest warunkiem godziwego życia. Dobrostan zamieniony został na dobrobyt. Dominuje wiara, że wzrost gospodarczy powinien mieć charakter permanentny. Nawet więcej – że być może nie istnieją jego granice albo jesteśmy jeszcze bardzo daleko od granic wzrostu. Poglądy kwestionujące ideologię wzrostu mają charakter zdecydowanie mniejszościowy.
Tekst: Przemysław Pluciński
Ilustracje: Beata Szczecińska
O co chodzi?
Wzrost gospodarczy jest jednym z kluczowych problemów makroekonomii. Dylematy z nim związane wykraczają daleko poza wąskospecjalistyczne zainteresowania akademików.
Od kilkudziesięciu lat jest on bowiem naczelnym celem każdej polityki gospodarczej. Pojęcie wzrostu stało się zaklęciem w ustach polityków i fetyszem publicystów, nie tylko ekonomicznych…
Zarówno w centrum sfery publicznej nowoczesnych społeczeństw, w przekazach edukacyjnych, jak i w podręcznikach, wzrost gospodarczy traktuje się jak aksjomat. Problemy, jakie rodzi fetyszyzacja wzrostu, są przy tym nie tyle pomijane, co traktowane jako zło konieczne, jako efekt uboczny działań gospodarczych. Z drugiej strony, co jakiś czas do głosu dochodzą sceptycy, kładący nacisk raczej na koszty wzrostu niż na pożytki (z których głównym jest efektywniejsze zaspokojenie ludzkich potrzeb).
Przyjrzyjmy się wątpliwościom wokół wzrostu gospodarczego, rozpatrywanym według dwóch aspektów. Z perspektywy ograniczeń oraz z punktu widzenia pomiaru wzrostu, próbując jednocześnie uchwycić szerszy kontekst rozwoju.
Granice wzrostu
Mówiąc o wątpliwościach wokół wzrostu gospodarczego, nie sposób nie wspomnieć o słynnym raporcie Klubu Rzymskiego pt. „Granice wzrostu”. Grupa naukowców zbudowała uproszczony model gospodarki światowej, eksponując narastające problemy współczesności. Raport miał charakter neomaltuzjański (od Thomasa Malthusa, brytyjskiego ekonomisty, badającego negatywne konsekwencje przyrostu demograficznego). Główna teza raportu była fatalistyczna i mówiła o rychłym (szacowanym na lata 1990-1995) wyczerpaniu się możliwości wzrostu gospodarczego na świecie. Wniosek ten wynikał z analizy głównych trendów: gwałtownego przyrostu światowej populacji, problemu niedostatku żywności, industrializacji, kończenia się zasobów nieodnawialnych i degradacji środowiska naturalnego.
Raport Klubu Rzymskiego formułował też środki zaradcze, oparte na kontroli populacyjnej. Choć fatalistyczne wnioski raportu nie znalazły do tej pory pokrycia w rzeczywistości (np. wskutek odkryć nowych złóż surowców energetycznych), to samej logiki przyjętej przez autorów raportu nie można jednak w całości zakwestionować. Granice wzrostu stały się opracowaniem wielokrotnie poddawanym krytyce. Jednocześnie – na płaszczyźnie politycznej – stanowią jeden z fundamentów świadomości ekologicznej i zaplecze ideowe ruchów społecznych, a później partii ekologicznych.
Do dziś rozwijane pozostają wątki związane z reprodukcją zasobów odnawialnych i problemem skończoności tych nieodnawialnych.
Efekty zewnętrzne
Jednym z naczelnych problemów logiki wzrostu są tak zwane efekty zewnętrzne (zanieczyszczenie środowiska i nadmierna emisja gazów cieplarnianych, których głównym emitentem są kraje rozwinięte, szczególnie Stany Zjednoczone, rywalizujące o niegodne miano światowego truciciela z Indiami czy Chinami). Problemy te, całkiem zbieżne z wątpliwościami Klubu Rzymskiego, podejmuje m.in. Nicholas Stern, profesor London School of Economics i były główny Ekonomista Banku Światowego (w dostępnej również w języku polskim pracy „Globalny Ład”). Stern twierdzi, że paliw kopalnych jest za mało, by utrzymać dotychczasową dynamikę wzrostu.
Enough is Enough
Dokumentem wpisującym się w ten sam nurt krytyki jest również opublikowany niedawno raport: „Enough is Enough. Ideas for a Sustainable Economy in a World of Finite Resources” wydany przez New Economics Foundation. Pytania stawiane w raporcie to jednocześnie kryjące prawdę i zdepersonalizowane oskarżenia, skierowane w stronę ideologii wzrostu. W XX wieku produkt globalny zwiększył się prawie 24-krotnie. Polepszył też warunki życia setek milionów ludzi. Koszty owego wzrostu są jednak bezprecedensowe i wiążą się z zanieczyszczeniem środowiska i grabieżczym gospodarowaniem zasobami. Lista grzechów jest długa: wycinanie lasów czy też poławianie ryb w tempie, które nie pozwala na prostą regenerację ekosystemów, przyczynianie się do postępującego zaniku bioróżnorodności. Planeta się kurczy (malejąca przestrzeń dla gatunków pozaludzkich), a my wierzymy w nieskończoność opartego na permanentnym wzroście modelu lub też wypieramy ze świadomości problemy, które generuje.
Bilans wzrostu z tej perspektywy jest mniej korzystny. Wprawdzie nie można zaprzeczyć tezie o wzroście stopy życiowej, zmniejszającym się marginesie nędzy, poprawie higienicznych lub zdrowotnych warunków. Beneficjantem tego dobrobytu jest jednak znamienita mniejszość światowej populacji, nie więcej niż miliard mieszkańców pochodzących przede wszystkim z krajów najbogatszych. Jednocześnie miliard osób musi przeżyć, mając do dyspozycji równowartość dolara amerykańskiego dziennie.
Dalsze 2,7 miliarda osiąga dochód nie wyższy niż dwa dolary. Bezrobocie jest problemem strukturalnym, nierozwiązanym nawet w najlepiej rozwiniętych gospodarkach świata. Katalog problemów, których wzrost nie rozwiązał, jest zresztą o wiele większy.
Cierniowa droga wzrostu
Ekonomiści nie są zgodni w kwestii bilansu. Ci bardziej ortodoksyjni (jak Jeffrey Sachs czy Dani Rodrik) twierdzą, że nierozwinięte społeczeństwa muszą zwyczajnie przejść „cierniową drogę” wzrostu, bardzo podobną do ścieżki industrializacji i modernizacji krajów rozwiniętych. Oczywiście, pokonają ją szybciej. Kraje rozwinięte zaś będą dalej uciekać – alternatywnej ścieżki ich zdaniem nie ma. Ekonomiści głównego nurtu twierdzą bowiem, że tylko dalsza ścieżka prowzrostowa może prowadzić do uruchomienia efektu skapywania bogactwa (tzw. „hipoteza trickle-down”), czyli podziału wypracowanej nadwyżki pośród mniej uprzywilejowanych członków populacji. Ci mniej radykalni ekonomiści wskazują z kolei na fakt, że powyższa logika nie przystaje już do współczesnych realiów i „efekt pościgu” nie ma szans na realizację. Co więcej, podkreślają, że skrajnie nierówny podział bogactwa jest wpisany w istotę kapitalizmu. Przyszłość pokaże, czyj zmysł praktyczny zwycięży. Stawka tej gry jest jednak wysoka, jest nią ludzkie życie…
Wzrost czy rozwój?
Wiele spośród sygnalizowanych powyżej problemów doprowadziło ostatecznie do prób zróżnicowania problematyki wzrostu i rozwoju. Ukonstytuowała się dzięki temu ekonomia, która postępuje coraz dynamiczniej. Wzrost, tak jak go do tej pory rozumieliśmy, oznacza zmianę wyłącznie ilościową – przyrost produkcji w skali całej gospodarki. Rozwój z kolei rozumie się nieco szerzej – jako kompleks zmian o charakterze ilościowym i jakościowym, pociągających za sobą zmianę instytucji społecznych.
Problem wzrostu gospodarczego to istny węzeł gordyjski, a jakiekolwiek proste rozwiązania nie są możliwe. Nawet w Polsce jesteśmy beneficjantami dwudziestowiecznego wzrostu gospodarczego i w pewnej mierze częścią owego uprzywilejowanego miliarda. Pozwalając sobie na krytyczną analizę zjawiska wzrostu i negatywnych tendencji z nim związanych, musimy pamiętać, że głównymi problemami są: bardziej egalitarna konsumpcja owoców wzrostu w kontekście globalnym (w perspektywie krótkoterminowej) oraz opracowanie alternatyw dla obecnej ścieżki rozwoju świata (w perspektywie długiego trwania).
Jedno jest pewne – dotychczasowy model jest nie do utrzymania w skali całej planety. Najczęściej postulowaną propozycją jest świadome ograniczenie krajów wysokorozwiniętych: wprowadzenie w życie koncepcji wzrostu zerowego lub też rozwoju zrównoważonego zrywającego z ideologią zachłanności (acquisitive society). Czy postulaty te będą miały szanse na realizację? To zależy od świadomości, woli i poczucia moralnej wspólnoty w ramach globalnej wioski ze strony uprzywilejowanego miliarda jej mieszkańców.
Fetysz ekonomiczny, czyli co z tym wzrostem