Grzegorz Turnau
Wszystko w życiu jest przypadkiem
Z dala od zgiełku miasta, szklanych wieżowców, betonowych blokowisk. Bez presji i bez pośpiechu. Wśród mazurskich lasów, gdzie powietrze pachnie nadchodzącą jesienią, Grzegorz Turnau tłumaczy nam, dlaczego czas jest najzabawniejszym wynalazkiem człowieka.
Tekst: Katarzyna Żyszkiewicz
Zdjęcia: Bartosz Klonowski
Kadzidłowo
Niewielka malownicza wioska między Mikołajkami a Rucianem-Nidą. To zaledwie trzy gospodarstwa otoczone lasami i Parkiem Dzikich Zwierząt. Właśnie tam dwoje pasjonatów stworzyło swój własny raj na ziemi. Krzysztof i Danuta Worobcowie postanowili walczyć o zachowanie unikatowej, a zagrożonej przez nadmierną ekspansję przemysłu turystycznego, atmosfery Mazur.
Gdy parkujemy w podwórzu Osady Kulturowej, od razu czujemy, jakbyśmy przenieśli się w czasie do dziewiętnastowiecznej mazurskiej wioski. Spacerując wśród odnalezionych przez gospodarza i przeniesionych do Kadzidłowa drewnianych budynków sprzed dwóch wieków, zaczynamy tracić poczucie czasu.
W drewnianej chacie, jednej z dwóch zachowanych na mazurach chałup podcieniowych, państwo Worobcowie urządzili prywatne muzeum. Bogatą ekspozycję tworzą sprzęty z XIX wieku, które stanowiły niegdyś wyposażenie domostw. Największe zainteresowanie budzi w nas sala lekcyjna urządzona w jednej z izb. Niewielkie drewniane ławki z tabliczkami do pisania, szklane kałamarze, drewniane piórniki i zniszczone czasem podręczniki w języku niemieckim – tu wszystko jest takie magiczne.
W jednym z zabytkowych budynków mieści się również Oberża pod Psem, słynąca w okolicy z regionalnych przysmaków. Przy wejściu rzuca nam się w oczy wisząca na drzwiach torebka z McDonald’s, a na niej motto gospodarzy: „Nie mamy czasu dla tych, którzy nie mają dla nas czasu”. Wiemy już, że pysznie nas tu ugoszczą.
W progu oberży wita nas zapach świeżego chleba. W menu znajdujemy same przysmaki. Na obiad kwaśnica, wereszczaki, karkówka z dzika lub zupa kurkowa. Wspaniałe przekąski: pyszne regionalne kozie sery, domowy smalec, świeże konfitury i pasztet z dzika. Słowem – kulinarny slow w najlepszym wydaniu.
I w tych niezwykłych okolicznościach przyrody, wśród wspaniałych smaków i zapachów czekało nas niezwykłe spotkanie. Bo czy można wyobrazić sobie lepsze miejsce na rozmowę z Grzegorzem Turnauem? Rozmowę o bajkach, muzyce i przypadkach. O wartości ludzi oraz o miejscach, w których czas płynie wolniej…
Jak pan znalazł to niezwykłe miejsce? Niełatwo tu trafić.
Przywiozła nas tutaj Kasia Malajkat, nasza przyjaciółka, która pochodzi z Mikołajek. Było to jakieś trzynaście lat temu. Poznaliśmy Danutę i Krzysztofa, i oczywiście od razu wpadliśmy po uszy.
Przyznaje, Kadzidłowo potrafi zauroczyć.
Z tym miejscem jest trochę tak jak z wejściem do dobrej bajki. Tu nic nie dzieje się przypadkowo. Wszystko jest tak jakby fabularnie zaplanowane, świadomie skomponowane. Jak dobry obraz czy film. Czuć tu swobodę związaną z wyborem, którego dokonali gospodarze. Wyborem pewnej życiowej zmiany, ale podjętym świadomie i konsekwentnie realizowanym. Poznanie historii tej decyzji spowodowało, że już nie mogliśmy sobie wyobrazić kolejnych wyjazdów na Mazury bez odwiedzania Kadzidłowa. Tym bardziej że co roku pojawia się tu coś nowego. A to Krzysztof odnajdzie jakąś chałupę, którą ratuje i zamienia w muzeum. A to Danusia znajdzie nowe eksponaty do ceramicznej kolekcji.
Czy pan byłby dziś w stanie podjąć podobną decyzję? Zostawić dotychczasowe życie, Kraków i wkroczyć do nowej bajki?
Gdyby nie to, że jednym z głównych nurtów mojego życia jest działalność koncertowa i kompozytorska, co wiąże się z licznymi wyjazdami, już dawno wybrałbym oddalenie od rytmu miasta.
Bo zdążyłem się już nim nasycić. Mam za sobą wszystkie brewerie i ekscesy związane z życiem w samym centrum Krakowa. I choć wspominam te lata dobrze, nie chciałbym już do tego wracać.
Teraz pana droga prowadzi do bajki w stylu slow?
W pewnym sensie już nawet do niej wkroczyłem.
Mój dom pod Krakowem to również tego typu zacisze, razem z żoną próbujemy odzyskać jego przedwojenną scenerię. I może dlatego przyjazd tutaj nie jest dla mnie kompletną odmianą. Oczywiście w Kadzidłowie jest zupełnie inna architektura, tradycja. Kompletnie inna historia. Ale odnajduję tu pewien „rym” do swojego domu. To jakby odkrycie innego pomysłu na podobny styl życia.
Takie zaciszne życie chyba bardzo panu odpowiada?
Ja w ogóle mam dużą skłonność do miejsc, w których czas płynie trochę wolniej.
A co z twierdzeniem, że twórca powinien być nienormalny, nieprzewidywalny, że rolą artysty jest wzburzanie, nie uspokajanie…
Dziś powiedziałbym, że artysta musi wciąż być kreatywny, nie może zasypiać.
Czyli na tę nieprzewidywalność, na przypadki, też zostaje trochę miejsca?
Wszystko w życiu jest przypadkiem.
Muzyka też?
Na pewno nie stałem się artystą z powodu jakichś sił nadprzyrodzonych. Po prostu ze swoją skłonnością do wychodzenia poza utarte kanony zacząłem pisać piosenki, a w wieku szesnastu lat – występować. Teraz mam lat 45 i nie sądzę, żebym był takim samym człowiekiem. Wiele bzdur w życiu nagadałem. Bardzo dużo rzeczy robiłem w pośpiechu. Pracowałem w stresie, by wydać płytę jeszcze w tym, a nie w następnym roku. Bo przecież trzeba się wykazać.
Bo tylko w ten sposób można udowodnić światu, że się nie jest pasożytem. A właśnie z tego pośpiechu rodzą się wszelkie depresje, frustracje. Pojawia się żal do siebie samego, że można było zrobić coś dokładniej, lepiej. Dlatego w ostatnich latach staram się nie robić nic za wszelką cenę.
Ale nie zasypia pan?
O ile nie będziemy mylić zasypiania z tym, co państwo tak wdzięcznie z angielska nazywają slow. Bo slow nie oznacza „stop”. Slow to umiejętność koncentracji przez dłuższy czas, niż wydawałoby się to potrzebne, po to, by osiągnąć przemyślany efekt. Wtedy swoje zadanie wykonuje się już bardzo szybko i konkretnie.
Najtrudniej chyba znaleźć to właściwe tempo.
Tego się człowiek uczy. Podobno najlepsi tenisiści dają sobie maksymalnie długi czas na analizę sytuacji, a decyzję o uderzeniu podejmują w ostatnich ułamkach sekund. W absolutnie ostatniej chwili. Myślę, że można to porównać do procesu twórczego, kiedy się pisze, komponuje czy maluje. Ten proces musi być jak najbardziej wydłużony. Artysta powinien wyrobić w sobie umiejętność takiego nicnierobienia, a de facto przygotowania do realizacji. Wydaje mi się, że jest to dużo lepsze podejście niż ta ciągła adrenalina i podniecenie spowodowane fałszywym pojęciem produktywności. Tempo nie jest produktywne. Produktywne jest odpowiednie rozłożenie sił.
Chyba nie wszyscy się z panem zgodzą. Dla wielu osób czas to pieniądz.
Ktoś kiedyś powiedział, że czas jest najdowcipniejszym wynalazkiem ludzkości. Wszyscy go mierzą, a nikt go nigdy nie dotknął, nie widział. W pewnym momencie to mierzenie okazuje się pułapką. Czas, który odliczaliśmy w tygodniach, miesiącach, latach, przyspiesza. Nagle te miary się nie zgadzają.
Jak genialnie powiedział Jerzy Pilch: „do pięćdziesiątki mundiale są co cztery lata, po pięćdziesiątce co rok”.
I kiedy człowiek osiąga już ten wiek, w którym mundiale zaczynają być co dwa lata, co rok, to zaczyna inaczej traktować swój czas.
Nie ma pan wrażenia, że dziś problem czasu jest jeszcze bardziej skomplikowany? Weźmy te wszystkie gadżety tworzone z myślą o oszczędności czasu, które w rzeczywistości nam go kradną.
Pokusa szybkiej komunikacji rzeczywiście jest ogromna. Ale czy to nam tak bardzo ten slow zaburza? Chyba nie. Myślę, że dopóki mieści się to w naturalnej potrzebie kontaktu z rodziną, przyjaciółmi, nie jest złe. To jeszcze nie jest „fast”.
Rozumiem, że pan też tej pokusie ulega?
Ulegam, ale jednocześnie z nią walczę. W mojej branży dotyczy to przede wszystkim szybkiego i łatwego rejestrowania dźwięków. Wkrótce studia nagraniowe, oczywiście poza tymi, w których mogą nagrywać duże składy orkiestrowe, nie będą potrzebne. Miniaturyzacja sprzętu, a jednocześnie jego udoskonalenie sprawiają, że płytę nagrywa się już właściwie w mieszkaniu, co negatywnie wpływa na jakość tworzonej muzyki. Mamy dziś do czynienia z czasem szalonej inflacji (zwłaszcza w muzyce popularnej) spowodowanej właśnie przez łatwy dostęp do najnowszej technologii. Z drugiej strony nie sądzę, by brak tego dostępu miał pomóc twórcom, którzy i tak mają coś ciekawego do powiedzenia.
Jak więc z tym walczyć?
Jest takie ciekawe powiedzenie filozofa Henryka Elzenberga, że obowiązkiem kulturalnym jednostki twórczej jest nie produkować rzeczy, które nie wnosiłyby w świat czegoś niezastąpionego i jedynego. Inaczej mówiąc, każdy twórca powinien mieć w pracowni kosz na śmieci.
Taka twórcza wstrzemięźliwość?
Coś w tym rodzaju. Jakiś czas temu zupełnie nieświadomie napisałem nawet piosenkę, która jest właśnie o tym, żeby nie folgować zbytnio swym skłonnościom do pisania i komponowania. Literatura jest już piękna i bez naszego udziału. To była forma autoreprymendy. A więc paradoksalnie napisałem piosenkę o niekonieczności pisania piosenek.
Nie wydaje się panu, że z tego chaosu na rynku może wyniknąć jeszcze jedno zagrożenie, że ludzie zaczną mieć problem z wybieraniem tych dobrych rzeczy? Z koncentracją, odbiorem tej trudniejszej sztuki?
Problem polega na tym, że znacznie skróciła się żywotność zjawisk kulturalnych. Kiedyś wybitny film, płyta czy wystawa były wydarzeniami, które trwały, unosiły się w powietrzu przez dłuższy czas. Natomiast w tej chwili żywotność nawet wybitnego dzieła trwa góra dwa miesiące. To jest cecha naszych czasów. Przyglądamy się czemuś uważnie, nawet udaje nam się przez chwilę skoncentrować, ale trwa to bardzo krótko. W pewnym sensie obieramy tym dziełom, wydarzeniom miejsce w czasie, nie tylko w naszej pamięci. Z tym nie bardzo jest jak walczyć.
Pan jako artysta nie ma z tym problemu? Nie kłuje gdzieś w środku, że ludzie tak szybko zapominają?
Ja w ogóle nie mam żadnej frustracji związanej z własną twórczością. Nigdy nie aspirowałem do bycia linearnie w centrum zainteresowania. Fajnie jest natomiast, gdy czasem, po latach coś nagle wypłynie. Kilka lat temu wydałem z Magdą Umer płytę z kołysankami. I kiedy myślałem, że wszyscy już o niej zapomnieli, znajomy z Niemiec napisał mi, że wpadła mu w ręce. Że to rewelacyjna płyta. To jest najlepsza nagroda za to zbyt krótkie życie medialne zaraz po premierze, kiedy twoje dziełko dostaje drugie życie.
Powiedział pan kiedyś, że koncert jest dla artysty jak spowiedź.
Faktycznie, trochę tych bzdur nagadałem. Dziś bym tego nie powiedział. Może dlatego, że w ogóle mam znacznie spokojniejszy stosunek do spraw wiary czy niewiary. A spowiedź jest z kwestią wiary dość mocno związana.
Czym więc dziś jest koncert?
Dziś każdy występ daje mi coraz większą mobilizację do tego, by nie zasypiać. Widzi pani, znowu wraca to slow. Koncert jest za każdym razem weryfikacją człowieka. I powtórzę coś, co wszyscy mówią. Ale prawdą jest, że jesteś tylko tak dobry, jak dzisiejszego wieczoru. Nie ma poprzedniego wspaniałego występu, nie ma Fryderyka, złotej płyty. Dziś o 19.30 zaczynasz od nowa.
Doświadczonemu artyście z pewnością przychodzi to łatwiej.
Z jednej strony tak. Z drugiej to doświadczenie staje się dodatkowym obciążeniem. Ludzie zawsze porównują wstecz. Był lepszy, ciekawszy, lepiej grał czy śpiewał. Dlatego ostatnio bardziej interesuje mnie utrzymanie kondycji, praca nad warsztatem niż spowiedź.
Lubi pan podnosić sobie poprzeczkę?
To bardzo ważne, by w którymś momencie samego siebie nie uznać za klasyka. „Jestem taki świetny, proszę mnie podziwiać”. To jest okropnie nudne i głupie. Ja mam to szczęście współpracować z instrumentalistami znacznie lepszymi ode mnie, takimi jak Jacek Królik, Robert Kubiszyn czy Czarek Konrad. Wciąż próbuję mierzyć się z ich warsztatem. Ostatnio uruchomiliśmy projekt TurBiKon. Specjalnie pozbawiliśmy się melodycznych instrumentów, które wypełniają aranżacje, żeby zostawić klasyczne trio: bas, perkusja, fortepian. I ja naprawdę wolę się skompromitować z Kubiszynem i Konradem, niż usnąć ze sprawdzonym zespołem.
Pan ma chyba spore szczęście do ludzi?
Kolosalne. W ogóle uważam, że gdyby nie ludzie, których w życiu spotkałem, nie mógłbym tak sobie samemu zazdrościć, jak mogę teraz. To ludzie, którzy dali mi ogromny kredyt zaufania, gdy miałem tych 17 lat.
Mowa o Piwnicy pod Baranami?
Tak, to była wielka rzecz. Grupa bardzo silnych, wyrazistych osobowości kompozytorskich i aktorskich z Piotrem Skrzyneckim na czele. I tak sobie myślę, że Piwnica to właśnie był taki typowy slow. W tamtych czasach, u schyłku PRL, niełatwo było o dynamiczne realizacje pomysłów, a Piotr w całym tym spleenie potrafił tak skrzyżować wszystkie energie, by wybuchły podczas sobotniego kabaretu. Tam wszyscy pracowali w tym slow rytmie. Pozorny luz, bez martwienia się o pieniądze, o jutro, bo może świat potrwa jeszcze tylko dwa tygodnie.
Dla młodego człowieka wejście w ten świat musiało być oszałamiające.
Pojawiłem się tam jeszcze jako zupełne dziecko. Wtedy możliwość przebywania w takim dziwnym, czasem zupełnie nieodpowiedzialnym, towarzystwie była czymś niezwykłym. Tam się bardzo dużo działo. Dlatego zaproszenie ze strony Skrzyneckiego było ogromnym kredytem zaufania. I wydaje mi się, że udało się go spłacić. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy coś robiłem, zastanawiałem się, co by Piotr powiedział. Zawsze będzie dla mnie takim dobrym duchem, dzięki któremu nie uwierzyłem za bardzo w swoją wyjątkowość.
Mówi pan „nieodpowiedzialne towarzystwo”. Nie brzmi to najlepiej w kontekście wieku, w jakim pan do Piwnicy trafił…
Najważniejsze, że ci ludzie robili fantastyczne rzeczy.
Pana przypadek jest dla mnie trochę niezwykły. Dziś wielu młodych artystów rzuconych na głęboką wodę tonie pod ciężarem przekonania o swoim geniuszu. Z panem było odwrotnie.
Może to dlatego, że wtedy nie przekładało się to na dodatkową promocję. Wręcz przeciwnie. Oczywiście jako laureat Festiwalu Piosenki Studenckiej mogłem od razu wejść na estradę i zacząć wyrabiać sobie jakąś pseudomarkę. A ja zaszyłem się w Piwnicy. I to mnie uratowało. Dzięki pracy tam zwolniłem, powoli oswajałem się z tym, co zamierzałem zrobić ze swoim życiem. Mogłem się trochę porozglądać, spróbować nowych rzeczy. Był nawet moment, w którym przestałem grać swoje recitale. Zastanawiałem się, czy nie lepiej tylko pisać, akompaniować, a niekoniecznie być solistą.
A jednak pan śpiewa.
Spodobała się komuś jedna czy druga piosenka.
I dalej jakoś tak poszło…
Muzyka wciąż jest dla pana ucieczką od codzienności, czy teraz woli pan uciekać w takie miejsca jak to?
Od dawna proszę Krzysztofa, żeby wstawił tu gdzieś pianino.
Grzegorz Turnau