Poprawka z wolnego
Narodowa sztuka wyłudzania wszelkiego rodzaju zwolnień, święcenia coraz liczniejszych dni świętych i rozciągania długich weekendów czyni z Polaków światowych mistrzów w dziedzinie generowania czasu wolnego. Cieszenie się nim to już wyższa szkoła jazdy. I z tym w narodzie gorzej.
Tekst: Tomasz Kozłowski
Ilustracje: Kacper Kieć
Polacy mają opinię mistrzów, jeśli chodzi o wygospodarowywanie dni wolnych od pracy. Z drżeniem serca wypatrują rozkładów weekendów w kalendarzach i zliczają dni urlopu konieczne do maksymalnego wydłużania odpoczynku. Traktują te kwestie ze śmiertelną powagą, a sprawa dopisania kolejnych wolnych dni do kalendarza wywołuje ogólnospołeczne burze i darcie szat. Kombinują ile się da, to fakt. Ale czy potrafią się tym, co wykombinowane, nacieszyć?
Naród marud
Daleko nie trzeba szukać. W okresie bożonarodzeniowym wystarczyło wziąć trzy dni urlopu, żeby byczyć się aż przez dni jedenaście. A co w zamian? Noworoczny small talk w dziewięciu na dziesięć przypadkach rozpoczął się od wykutego na blachę banału: Święta, święta i po świętach. Jak Polska długa i szeroka, zapytujemy się tak nawzajem miliony razy w przypływie melancholijnej retoryki. Przy ilu polskich stołach w grudniu nie padło owoż sakramentalne zdanie? Przy ilu nie padnie na Wielkanoc? Ilu rodaków nie strapi się tak po majowym weekendzie? I nagle byczący się Polak uświadamia sobie, że tak pieczołowicie wykombinowany czas wolny czmychnął mu z prędkością bolidu na ostatniej prostej. Wówczas też dają się słyszeć jęki i zawodzenia, że kiedyś było inaczej. Utyskiwania nie słychać jedynie ze strony nestorów rodu, na ogół drzemiących po cichu z miękkiej głębi foteli.
Nie wiem czy w innych krajach Europy funkcjonują podobne reguły post-urlopowo-weekendowych marudzeń. Mam jednak wrażenie, że w polskim wydaniu ględzenie podobnego sortu jest zaledwie zwieńczeniem, wisienką na smutnym torcie. Jako naród kompletnie nie potrafimy się cieszyć wolnym czasem.
Mało tego – bywa, że niekiedy wręcz brzydzi nas perspektywa bezcelowego leniuchowania. Święta i długie weekendy to zaledwie czubek lodowej góry.
Działka, czyli harówka
Krzysztof Varga w Trocinach dał wyraz tej ogólnonarodowej przypadłości portretując swoiście polską populację działkowców (swoiście, jako że „działka” w naszym rozumieniu to termin nieznajdujący – o dziwo – zamienników w innych nowożytnych językach), ludzi na ogół w średnim wieku, przekonanych, że nawet ostatnie strzępy wolnych chwil należy rzetelnie zagospodarować. Tak się przypadkiem składa, że działkowcy to przykład reprezentatywny.
Z badań wynika bowiem, że zaraz po przesiadywaniu przed teleodbiornikiem, działkowanie urasta do rangi osobliwej, narodowej fiksacji. Varga odmalowuje zatem pejzaż ogródków zawzięcie pielonych, zasiewanych, koszonych, nawadnianych i użyźnianych (choć wokół same nieużytki), opisuje hordy rodaków utytłanych po łokcie w ziemi, klnących naokoło, zapamiętale przycinających ogrodzenia, reperujących w pocie czoła kosiarki, stukających przy rozebranych na części pierwsze silnikach samochodów, piłujących i wiercących w każdej wolnej desce, konstruujących lilipucie szklarenki, kopiących szamba, zrywających dachówkę… A gdy już nadchodzi pora zasłużonego posiłku, zasmradzających sobie solidarnie powietrze oparami skwierczącego na węglach tłuszczu i zaczadzających wespół wyziewami wściekle dymiących rozpałek do grilli. Potem mogą już tylko powiedzieć: i kolejny weekend zleciał. Nie ma wątpliwości, że po takim wypoczynku Polak wraca do miasta rozpocząć kolejny tydzień zakładowej mordęgi jeszcze bardziej wnerwiony, niż był z końcem tygodnia ubiegłego.
Pokuta w stereo
Jako naród mieliśmy niebywałego pecha. Całe dekady wtłaczano nam głęboko do mózgów, że niespożytkowanie wolnego czasu jest czynem (choć właściwszym chyba słowem jest tutaj akurat „zaniechaniem”) niegodnym. Klasa, za przeproszeniem, próżniacza (termin wprowadzony w pierwszych latach XX wieku przez socjologa Thorsteina Veblena), w czasach słusznie minionych kojarzona była z wszystkim co najgorsze: z pasącym brzuch szlachciurą, z nowobogackim burżujem lub aspirującym do elit kułakiem. Wystarczyło, aby próżnowanie programowo znienawidzić. Masy pracujące, zwykle zresztą pracujące ciężko, tym chętniej opowiastkę tę kupowały i podawały dalej. A jeśli wspomnieć dodatkową, tym razem nie partyjną, a kościelną naukę, w której słowo „lenistwo” zapisano tłustą czcionką obok reszty grzechów głównych, nie dziwota, że taka propagandowa stereofonia zrobiła swoje. I to na długie lata.
Wbito narodowi do głów, że czas niepoświęcony pracy, władzy, społeczeństwu, jest karygodnym obibolstwem, z którego na dodatek trzeba się wyspowiadać. I oto z biegiem lat kultywowanie prywatnych rytuałów, raczenie się swoim hobby, rozsmakowywanie w drobiazgach, cieszenie chwilą czy wreszcie realizowanie małych, pospolitych marzeń urosło do rangi dewiacji.
Potem wszystko się zmieniło. Zmienił się system, zmienił się rynek, zmieniło się pojęcie usługi i klienta. Nagle z upierdliwych petentów Polacy przeistoczyli się w wymagające podmioty obracające w dodatku żywą gotówką. Czas wolny stał się wartością i przestrzenią, którą trzeba było jakoś zapełnić. A żeby zrobić to poprawnie, musielibyśmy się tego nauczyć. Problem w tym, że, par excellence, nie dano nam na to czasu. W jednej chwili znaleźliśmy się w samym epicentrum nowego porządku społecznego, w ciągu kilku zaledwie lat przyjęliśmy wszystko to, co Stany Zjednoczone i reszta Zachodu wprowadzały lat czterdzieści: kilkunastokrotne zwiększenie liczby kanałów telewizyjnych i towarów na półkach, eksplozję oferty turystycznej, cudowne rozmnożenie galerii handlowych, kin, pizzerii, na tygodnikach plotkarskich kończąc. Uwolniony rynek podsunął nam gotowe, masowe rozwiązania pod sam nos. Żal było tego wszystkiego nie skosztować. Przypomina się znany wierszyk o osiołku, któremu w żłoby dano. Typowa klęska urodzaju.
Umysł w potrzasku
Nadmiar świetnie potęguje poczucie zagubienia. Co gorsza, świadome czerpanie pełnymi garściami z czasu wolnego utrudniają nie tylko naleciałości historyczne. Nasz umysł, jak przekonuje Daniel Kahneman w fascynującej książce Pułapki myślenia, może okazać się największą przeszkodą w pozytywnym postrzeganiu codzienności. Świadczą o tym wyniki prostego eksperymentu. Badani zostali poinformowani, że wezmą udział w krótkiej ankiecie, jednak wcześniej poproszono ich, by przy okazji skserowali pewien dokument i dostarczyli go wskazanej osobie.
Ta pozornie przypadkowa i nic nieznacząca czynność również była częścią eksperymentu, o czym badanym już nie powiedziano. Część z nich znalazła na panelu kopiarki 10 centów, ot, szczęśliwy traf. W ankiecie padało pytanie o ogólne zadowolenie z życia. Trudne, prawda? Trzeba wziąć pod uwagę co najmniej kilkanaście istotnych czynników. Tymczasem okazało się, że większe zadowolenie z życia deklarowali ci, którzy… znaleźli 10 centów! Mała rzecz, a cieszy? Okazuje się, że owszem, nawet bardzo! Problem w tym, że charakter dzisiejszego życia dostarcza nam niepomiernie więcej chwil znacznie mniej przyjemnych. Stres w pracy, kryzys, raty kredytu, ceny paliwa, a nawet aura i krótszy ostatnio dzień mogą znacząco wpływać na subiektywne poczucie życiowej porażki. To jedna z najgorszych pułapek, jakie nasz umysł, zupełnie niechcący, zastawia.
Niestety, kolejna pułapka jest jeszcze bardziej perfidna. Kahneman przeprowadzał niegdyś pomiary bólu u pacjentów badanych kolonoskopowo. Wyobraźmy sobie dwóch takich nieszczęśliwców. Obaj szczytowy moment bólu oceniali na 8 w skali od 1 do 10. Pierwszy z nich badany był przez ok. 5 minut. Drugi – aż 20. U pierwszego ból kończył się gwałtownie. U drugiego – powoli, w miarę trwania badania. Pytanie brzmi: który miał gorzej? Odpowiedź nasuwa się sama: bardziej nacierpiał się drugi. Okazuje się jednak, że ich subiektywne poczucie dyskomfortu jest zupełnie inne. Z ich deklaracji wynika, że gorzej miał ten pierwszy. Nasz umysł ignoruje bowiem czas trwania doznań, skupia się zaś na ich średnich i szczytowych wartościach. I wartości te wypadają na niekorzyść pierwszego pacjenta, który choć krótko, odczuwał przede wszystkim silny, niesłabnący ból.
Drugi – prócz silnego dyskomfortu – doznawał też wydłużającego się poczucia wciąż bolesnej, ale jednak, ulgi. Tej, jak by nie patrzeć, przyjemności, pierwszy był pozbawiony.
Znieczulenia nie przewidziano
Po co o tym pisać? Przypomina mi to historię robotnika, którego niegdyś opisywał inny badacz, Richard Sennett. Człowiek ów przepracował całe życie na taśmie w jednej z fordowskich fabryk. Ciężka, odmóżdżająca robota. Ale jego subiektywne poczucie szczęścia było znacznie wyższe niż niejednego dobrze sytuowanego yuppie. Wystarczył długofalowy cel: ubrać, wyżywić i wykształcić rodzinę. Dopiął swego. Poziom życia wzrósł. Mimo całego tego kieratu, odczuwał ulgę. Ale te czasy odchodzą do lamusa.
Dzisiejsza gospodarka, oczekująca stałej dyspozycyjności, gotowości do przeprowadzek, przekwalifikowań, douczania, nieustannie redukująca etaty i przedłużająca w ostatniej chwili umowy, szczująca terminami, presją otoczenia, zawalająca kalendarz niezliczoną liczbą spotkań, oczekująca rosnących wyników sprzedaży, zawłaszczająca przestrzeń prywatną i zmuszająca do brania obiadów na wynos przypomina serię krótkich, ale bardzo bolesnych kolonoskopii. Zero znieczulenia. Zero taryfy ulgowej. Nie dziwi zatem, że poczucie szczęścia, mimo rosnącego standardu życia, maleje. W Polsce, w społeczeństwie, które nigdy nie uczyło się cieszyć wolnym czasem, ból ten jest jeszcze bardziej dojmujący i pojawia się nawet w chwilach teoretycznie przyjemnych, weekendy i urlopy też nie są od niego wolne.
Polskie small talks mają jeszcze jeden niezbywalny komponent: plany. W nowym roku – na nadchodzących 12 miesięcy.
Po świętach – ile to się teraz nie schudnie. Po wakacjach – czego to się nie zrobi w pracy. Ostudźmy te nadzieje. Ekonomia nie wskoczy nagle na inny tryb. Pracownicze nawyki zmienia się jeszcze trudniej. Podobnie metabolizm. Szkolenie, jakie warto dopisać do listy niezbędnych punktów, to zarządzanie czasem wolnym, umiejętność w naszym kraju iście niszowa. Przewodnia myśl? Nie łudźmy się, że w różnych Prowansjach i Toskaniach żyje się bardziej szczęśliwie. Statystyka jest nieubłagana – wynika z niej, że ani pogoda, ani obecność cyprysów, winiarni i gajów oliwnych nie wpływa na odczuwaną jakość życia. Ani trochę. Niewykluczone jednak, że w tych krainach nieco inaczej poukładane są niektóre priorytety. Może dlatego, że pewne cele są tam rozciągnięte nie na najbliższych 12 miesięcy, ale 12 lat? Trudno uwierzyć, że nie leży to w obszarze naszych możliwości.
Poprawka z wolnego