Dieta – Homo głodomór, czyli rozkosze ssania
Mówi się, że najlepsze efekty przynosi dieta Żet Em. Nie żadna inna, z otrąbioną marką, ale właśnie ta: żryj mniej. Proponuję ów bezpardonowy skrót odczytać jeszcze inaczej: żryj mądrzej. Wolniej. Przyjemniej. Jedzenie to nie tylko rozkosze podniebienia. Rytuał jedzenia to esencja kultury. Jedząc slowly jesz jak człowiek. Po prostu.
Tekst: Tomasz Kozłowski
Ilustracje: Aga Pietrzykowska
W roku 1977 sonda Voyager zaniosła kosmicznym braciom list od Ziemian. Zapisano go na złotej płytce, doposażono w stosowne dźwięki i zdjęcia. Płytka pozdrawia kosmitów w niezliczonych dialektach, a dwoje wyrytych osobników – samiec i samica Homo sapiens o nienagannych proporcjach – uśmiecha się i układa ręce w geście międzygalaktycznego pozdrowienia. Mamy swój wkład w historię międzyplanetarnych rozmów, nie ma co. Inna sprawa, że – czy chcemy tego, czy nie – nasze piosenki, zdjęcia, filmy, rozmowy, buszują po kosmosie znacznie dłużej i szybciej niż sondy Voyager. Anteny i satelity niosą fale radiowe we wszystkich kierunkach, wystarczy tylko dostroić odbiornik i można nas oglądać i słuchać do woli, zewsząd.
Kosmiczne wzdęcie
A co można usłyszeć? Statystycznie rzecz ujmując, najłatwiej będzie w kosmosie natrafić na jakiś zabłąkany blok reklamowy, bo tego akurat u nas dostatek. I jaki obraz się stamtąd wyłoni? Okaże się, że jesteśmy zwierzęciem wiecznie goniącym za gotówką, porównującym oferty operatorów sieci komórkowych, utyskującym na rozmaite bóle, pucującym zabrudzone powierzchnie, mającym fioła na punkcie kin domowych czy filmów 3D i tak dalej… Kosmiczne pozdrowienia są daleko, daleko w tyle. Bez względu na to, z jakiej części świata reklamy te będą pochodzić, pojawi się tam jeden powtarzający się rodzaj produktów: środki na wzdęcia. Dożyliśmy oto chlubnego etapu, gdy permanentne gastryczne przeciążenie stało się istnym znakiem czasu, naszą planetarną etykietką. I – mówiąc szczerze – będzie to element opisujący nas bardzo trafnie. Ponad wszelką wątpliwość jesteśmy gatunkiem wiecznie głodnym.
Ssie nas od zawsze. Owszem, można zmniejszać żołądki, można zapychać sobie trzewia zerokaloryczną papką, można wyściełać sobie jelita folią – na nic się to nie zda. Matka natura wdrukowała nam nieustający głód, bo bycie wiecznie głodnym po prostu wychodziło na dobre. Osobnik głodny to osobnik zmotywowany by szukać pożywienia, gotowy do walki o byt, o terytorium, o zasoby. A nawet jeśli udawało się zaspokoić głód, błoga sytość ustępowała na ogół szybko i trzeba było ponownie rozglądać się za rogacizną. Nie inaczej jest w czasach dzisiejszych: głód rodem z paleolitu trawi nas bez względu na opływające w dostatek hipermarkety, czego dowodem są statystyki osobników z nadwagą, którzy stają się znacznie bardziej reprezentatywni niż smukłe, złote postaci przyspawane do dryfujących sond gdzieś za orbitą Plutona.
Pierwsze menu, czyli u źródeł kultury
Mamy pecha. Popkultura z jednej strony mami nas dietami-cud, z drugiej jednak, eksploatuje nasze prehistoryczne apetyty bez żadnej taryfy ulgowej. Rzec można, że urządza nam prawdziwą orgię, ale na modłę pop: otrzymujemy wszystko, o czym marzyli nasi antenaci, od obfitej ilości węglowodanów, poprzez białka, na nasyconych tłuszczach skończywszy. Istna feeria kalorii, w porcjach daleko przebijających wyobraźnię przodków. W tym miejscu również posłużę się kosmiczną metaforą. Wyobraźmy sobie antropologa z Marsa, który przez długą lunetę podpatruje nasze zwyczaje, obserwuje ekspansję fast foodów, półproduktów, gastronomii na wynos, potraw instant, przygląda się galopującym statystykom cukrzycy, cholesterolu i zawałów. Do jakich wniosków dochodzi? Kultura w narodzie zanika – ani chybi. I – z naukowego punktu widzenia – będzie bliski prawdy.
Z narodzinami kultury mamy zazwyczaj do czynienia w dwóch wypadkach. Pierwsza z nich wiąże się z dostosowaniem otoczenia do swoich potrzeb. Pod tę kategorię podpada również przygotowywanie posiłków, a więc w miejsce zażerania się surowizną – obróbka cieplna, zastosowanie przypraw, usunięcie niejadalnych części etc. Małpy już to potrafią – maczają z lubością pataty w solance, jeśli da im się taką możliwość. Druga opcja to powstrzymanie naturalnych zapędów. Gdy dziecko zaczyna rozumieć, że w pewnych sytuacjach czegoś nie wypada – choć nie zdaje sobie z tego sprawy, rozumie już istotę kultury, jak mawiają socjologowie – jest uspołecznione. Pojmuje, że są pewne normy, zewnętrzne reguły, które zmuszają do określonego zachowania.
Problem w tym, że czasy, w jakich żyjemy, z lubością znoszą te dwa warunki: dostarczają nam produktów gotowych – albo prawie gotowych – z którymi już nic – albo prawie nic – robić nie trzeba (grunt to za nie zapłacić), nie trzeba też się specjalnie z niczym hamować (przeciwnie, powstrzymywanie się to wszak mniejsze zyski, a tego producenci nie lubią). Moglibyśmy więc postawić odważną tezę, że tycie i poprzestawanie na gotowym jedzeniu są świadectwem cofania w cywilizacyjnym rozwoju. Brzmi radykalnie? Według mnie – teza jak najbardziej do obronienia. Dieta Żet Em, czyli potoczne „żryj mniej” (nie mylić z „je t’aime”), to coś więcej niż strategia radzenia sobie ze skutkami nieumiarkowania. To – piszę bez krzty patosu – powrót do źródeł człowieczeństwa.
Kultura zamiera, ale – jak żywy organizm – broni się, szuka nisz, w których może rozkwitać. Odkąd podpatruję rozwój idei slow food, która zdążyła już rozrosnąć w ideologię slow movement, skłaniam się ku tezie, że filozofia ta jest właśnie taką niszą. Slow movement, nurt coraz popularniejszy również w Polsce, dąży do zagarnięcia wszystkich obszarów życia, nie tylko talerza. I to bardzo dobrze. Ten przekaz powstaje jako naturalnie konieczne post scriptum dla reklam robiących nam w kosmosie marny PR. Tym samym, gdybym mógł dopisać zdanie w liście do braci z gwiazd, dodałbym, że wprawdzie jesteśmy wiecznie głodni, ale niektórzy potrafią jeszcze zjeść trochę mądrzej, trochę smaczniej i, co najważniejsze, bez pośpiechu.
Kiermasz, a może coś więcej?
Z radością patrzę, jak kultura odradza się pod postacią sympatycznych festiwali i pikników, które promują najprzeróżniejsze przysmaki. Co najbardziej zdumiewające, slow movement pod tą postacią jest ideologią wyjątkowo demokratyczną i dostępną wszystkim grupom społecznym, przynajmniej od święta. Przechadzając się między stoiskami, zakąszając to węgierską pikantną kiełbasą, to podsuszaną jagnięciną, to znowu pleśniowymi serami, czynię – jakże by inaczej – obserwacje parasocjologiczne i widzę, że pośród klienteli takich przybytków dostrzec można zarówno japiszonów, ekscytujących się zakupem snobistycznego gatunku cydru po kilkanaście złotych za pół litra i jeszcze droższego plasterka miodu, jak i amatorów skarpet i sandałów zajadających kaszankę i chleb ze smalcem. Pierwsi mikroporcyjkę szynki parmeńskiej popiją gustownym łykiem belgijskiego red ale’a z najwyższej półki, drudzy smażonego oscypka popchną zwykłym browarem.
Prawdą jest, że gust w narodzie od zawsze zróżnicowany i dostosowany do finansowych możliwości, jednak tego rodzaju festiwale to nieliczne miejsca, gdzie ludzie z różnych szczebelków społecznej drabiny mogą spotkać się i wspólnie pokonsumować.
Oczywiście, nie umniejsza to w żaden sposób naszego naturalnego głodu, ale dodaje do niego wszystko to, co najlepiej kojarzone z kulturą: ponownie przypomina nam, że przygotowanie posiłku to pewien proces, nierzadko długotrwały oraz że posiłek rządzi się określonymi zasadami. To prawda banalna, choć zapominana. W dobie pośpiechu radości płynące ze zwolnienia obrotów musiały zejść do defensywy.
I chyba najważniejsza nauka: elementem właściwego posiłku jest również społeczne otoczenie. Wprawdzie trudno na festiwalach przysmaków o ustronne miejsce, by z przyjaciółmi podelektować się deską świeżo zakupionych serów i szklaneczką wina domowej roboty, ale wystarczy, że w głowach kilku osób taka możliwość zakiełkuje. Tego rodzaju pikniki działają na umysł człowieka szczególnie dobrze i stymulująco. Każdy psycholog zgodzi się z twierdzeniem, że dobre jedzenie, jego znaczny wybór a także bliskość innych zaaferowanych nim osób może znacznie podnieść poziom endorfin. Skutek? Pozytywne uwarunkowanie, które przy nadarzającej się okazji każe ponownie ją wykorzystać: albo wybrać się na organizowany kiermasz, na przykład w pobliskim skansenie, albo zrobić święto w stylu slow u siebie w domu. Jak mawiają antropologowie społeczni – zapadka przeskoczyła, kultura wykonała mały krok i zasiedliła kolejny umysł.
Pozwól kiszkom pograć marsza
Jedni powiedzą, że ideologia slow food to wytwór naszych czasów, kolejna komercyjna ściema, której zadaniem jest zapuścić dren w kieszeń konsumenta wmawiając, że jedząc to samo, ale z metką „od babuni” poczuje się „jak dawniej” i że zrobi mu to dobrze. Niewątpliwie jest w tym wiele racji. Slow-przemysł – tak, nie waham się użyć tego sformułowania wobec tej prężnie działającej gałęzi usług – ma się dobrze i można zeń świetnie wyżyć. Ale to znacznie więcej.
W „Parku Jurajskim” Stevena Spielberga jest scena, w której bohaterowie odnajdują gniazdo dinozaurzycy, a w niej stos jajek. Jak to możliwe, skoro w rezerwacie były same samice? Natura znalazła sposób – odpowiadają filmowi naukowcy. Ze slow movement jest trochę jak z dinozaurzymi jajami. Choć konsumpcjonizm i społeczeństwo informacyjne wpycha nas w iście nieludzkie tryby i środowisko, zmusza do pośpiechu, odżywia szybko, niezdrowo i bez sensu, przyzwyczaja do poczucia alienacji, wpędza w depresję, podsuwa protezy życia towarzyskiego w postaci portali społecznościowych, wreszcie implementuje ADHD i bezsenność, natura ludzka szuka dróg wyjścia z tego impasu. Przypomina, że można inaczej, a my dajemy się temu oczarować.
I fajnie, bo nagle odwieczny głód okazuje się niekoniecznie potrzebą, którą natychmiast trzeba zaspokoić (jak każą reklamy). Człowieczy głód w tym ujęciu staje się pozytywnym motywatorem. Któż nie zgodzi się, że wzbierające ssanie, kończąca się cierpliwość w obliczu dobywających się z kuchni aromatów jest wprawdzie męką, ale jakże rozkoszną? Slow food nie jest niczym innym, jak przypomnieniem o takich przyjemnościach. Muzyka kiszkowego marsza też ma swoją głębię. Dlatego warto czasem dać mu wybrzmieć. To komunikat od samej matki natury. A że przy okazji inni mogą na tym zarobić? Cóż jest w tym złego. Ja jestem gotów płacić.
Dieta – Homo głodomór, czyli rozkosze ssania