Marek Siudym

Marek Siudym

Aktorstwo nie jest sposobem na życie.

Moje życie jest jak powolne ciemnienie świateł w kinie. Wciąż mam nadzieję, że nadejdzie to fantastyczne „coś”, co sprawia, że człowiek ma ochotę jeszcze trochę poczekać – o swoich pasjach, spotkaniach i niespełnionych planach opowiada nam Marek Siudym.

Tekst: Katarzyna Żyszkiewicz
Zdjęcia: Bartosz Klonowski

Powiedział pan kiedyś, że najważniejsze to przeżyć życie dobrze i pożytecznie. Czy dotychczas to się udawało?

Cóż, nie mnie to oceniać. Z pewnością jednak nie było to życie pasożytnicze. Na wszystko, co miałem, co mam, zapracowałem. Wszystko, co straciłem, straciłem w pełni świadomie. I nikomu nie wyrządziłem nigdy czegoś kompletnie złego, choć zawsze zdarza się w życiu, że obdarowując kogoś, kogoś innego krzywdzimy.

Na czym polega więc sztuka życia według Marka Siudyma?

Na wychodzeniu poza schematy. Niestety w naszej rzeczywistości nie możemy sobie pozwolić na ich wyeliminowanie i na dobrą sprawę nie ma sensu z nimi walczyć. Bo tak naprawdę nie sam schemat jest zły. Zły jest brak dystansu do niego, brak marginesu. Oczywiście konstrukcja jako taka jest wszędzie potrzebna, w każdej jednak musi być możliwość pewnej elastyczności. Nie jestem więc anarchistą, ale przyjemnie jest łamać pewne stereotypy. Nie to, że ośmieszać, ale odzierać z ich siły. Ważne jest również, by nie robić niczego wbrew sobie. Wprawdzie życie zmusza nas bardzo często do czegoś, co nam nie odpowiada. To już jest kwestia naszego bytu, odpowiedzialności za innych, za rodzinę. I wszyscy ludzie, nie tyko ja, robią rzeczy, które nie są im miłe.

Kiedy czyta się wywiady z panem, można odnieść wrażenie, że nie do końca jest panu miłe aktorstwo. Nie sprawia ono satysfakcji?

Oczywiście, że sprawia, ale nie jest dla mnie jedynym sposobem na życie. Uważam, że mam ogromne szczęście, że nigdy nie byłem przez ten zawód odrzucony. Są ludzie, których aktorstwo nie pokochało, mimo że są dobrzy.

Ja szczęśliwie nigdy nie cierpiałem z takiego powodu. Nawet wtedy, kiedy zajmowałem się czymś innym, miałem świadomość, że jeżeli będę chciał, to wrócę do aktorstwa. I zawsze się to udawało.

Mimo że w młodości miał pan zupełnie inne plany zawodowe… Nigdy nie robił pan sobie wyrzutów, że przez rozrywkowy tryb życia nie dostał się do szkoły plastycznej?

W takich sytuacjach zawsze pojawia się żal.
To tak jak z przegranym meczem – poczucie porażki.

Marek SiudymNie próbował pan jednak ponownie, dlaczego?

Właściwie nie wiem, ale myślę, że dobrze się stało. Gdybym przy moim temperamencie, chęci ruchu i zmiany został np. malarzem, to w pewien sposób bym się męczył. Nawet jeżeli miałbym w tej dziedzinie coś do powiedzenia.

Bo to jest bardzo stacjonarny zawód, wiąże się z pewną formą odosobnienia. Malarz jest sam ze sobą, ze swoimi myślami, swoją twórczością. Mnie natomiast odpowiadałoby życie, które prowadzili malarze przełomu XVIII i XIX wieku.

Każdy miał wtedy tę swoją dziuplę, ale wokół wszystko tętniło życiem. I nawet te pozorne samotnie były często pełne ludzi.

To było życie w cyganerii, wśród artystów, którzy inspirują, którzy nawzajem się stymulują. I takie życie mnie pociąga, samotna dłubanina – nie. Co ciekawe, to elementy tej właśnie samotnej pracy, żmudnej dłubaniny, konieczności skupienia się na całkiem innej materii odnajduję w obu moich obecnych zawodach, w aktorstwie i jeździectwie. Pracując z koniem, trzeba się wyciszyć. Szukać kontaktu i budować wzajemne porozumienie.

To jest konkretna praca, bardzo hermetyczna. Jeden człowiek, jeden koń. Aktorstwo z kolei to taka dłubanina psychologiczna. Każdą postać, którą mam do zagrania, muszę rozłożyć na części, następnie złożyć, wiedząc, jak powinna działać, i oddać gotowy produkt. To nie jest sprawa emocjonalna. To sprawa rozumowa.

Tak samo jak w jeździectwie, emocjonalny jest tylko związek, który łączy mnie ze współpracownikami czy końmi. Natomiast sama praca jest czysto rozumowa.

Kiedy opowiada pan o pracy z końmi, odnoszę wrażenie, że to one są najważniejsze. Nie aktorstwo, nie malarstwo. Dlaczego więc nie zdecydował się pan poświęcić jedynie jeździectwu?

Konie to coś, z czym mógłbym się związać całkowicie. Ale z drugiej strony, dlaczego miałbym rezygnować z mojego dotychczasowego życia? Poza tym z moją żywiołową naturą nie wytrzymałbym długo, robiąc wciąż to samo i w tym samym miejscu.

Stąd zamiłowanie do motocykli? Podobno jest pan uzależniony od prędkości?

Może bardziej od pośpiechu, żeby wszędzie zdążyć.

Nie ma pan nigdy ochoty zwolnić, zatrzymać się?

Mam, w momencie przyjazdu do stajni. To jest właśnie slow w moim życiu. W stajni pracuje się spokojnie, bez pośpiechu. Nawet wyścigi są w pewnym stopniu slow. Biegnie się szybko, ale praca powinna być bardzo powolna i drobiazgowa. Cegiełka po cegiełce. Wtedy to ma sens.

To prawda, że pierwsze kroki na scenie stawiał pan w wojsku?

I to nawet w tym budynku (Teatr Kwadrat mieści się w siedzibie Klubu Dowództwa Garnizonu Warszawa, red.).

Na samym początku służby wojskowej wszyscy kombinowali, jak sobie ułatwić to żołnierskie życie. Jeden z kaprali, który w cywilu był laureatem wielu konkursów recytatorskich, założył kółko recytatorskie, do którego się przyłączyłem. A ponieważ w Ludowym Wojsku Polskim liczyła się działalność kulturalna i współpraca z ludnością cywilną, nawiązaliśmy kontakt z ośrodkiem kultury w Zielonej Górze. Dzięki temu zastępca dowódcy do spraw politycznych wydawał nam stałe przepustki. To był nasz pomysł na wojsko.

Działalność ta zaprocentowała później przydzieleniem mnie, już jako kaprala, do obsługi i eskorty wojskowego zespołu estradowego, złożonego z cywilnych i wojskowych zawodowych muzyków i aktorów. Oczywiście, jako pokolenie grające na gitarach, znaliśmy wszystkie piosenki z ich repertuaru, więc kiedy jeden z kolegów muzyków miał problem z gardłem, zaproponował, żebym go zastąpił.

Jako że byliśmy podobnej postury, przebrałem się w jego mundur i zaśpiewałem. Tu na tej scenie, w tym budynku, w którym teraz gram jako aktor Teatru Kwadrat. To był mój pierwszy występ na scenie.

Marek SiudymZaczęło się od przypadku, a teraz życie zatoczyło koło…

W pewnym sensie tak. Ale teatr zawsze był mi bliski, choć trochę z innego powodu. W liceum bardzo często chodziłem do teatru, w mojej rodzinnej Łodzi miały one znakomite zespoły aktorskie.

Oglądając wtedy fantastycznego Leona Niemczyka, przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś będę jego kolegą po fachu. Mało tego, kolegą z garderoby, z którym się zaprzyjaźniłem. To jest coś fantastycznego. Upłynęło wiele lat i nagle przyszło mi pracować z człowiekiem, którego zawsze podziwiałem.

Przeznaczenie?

Nie bardzo wierzę w przeznaczenie. Ale wierzę, że opatrzność, Bóg, los, nagradzają za pewne posunięcia, za odwagę w podejmowaniu decyzji, za wybór takiej, a nie innej drogi. I wierzę, że w nagrodę za moje wybory czeka mnie jeszcze coś niezwykłego.

To znaczy?

Kiedyś znajomi poprosili, żebym napisał coś o sobie do ich magazynu. Postanowiłem opisać swoje podejście do życia, a tekst zatytułowałem „Powolne ciemnienie świateł”. Zapyta pewnie pani, dlaczego? Kiedy w dzieciństwie chodziłem do kina, najpiękniejszym momentem, w którym najbardziej biło mi serce, był ten, kiedy światła zaczynały żółknąć i powoli gasnąć, kiedy zbliżało się coś cudownego – film. I tak sobie myślę, że całe moje życie jest takie jak to ciemnienie świateł. Cały czas czekam, kiedy nadejdzie to fantastyczne „coś”, co sprawia, że człowiek ma jeszcze chęć na „to” poczekać.

Jakaś szczególna rola?

Nie wiem, być może. Ale nigdy nie czekałem na żadną konkretną czy wymarzoną rolę. Tęsknię natomiast za udziałem w czymś naprawdę wyjątkowym. I kiedyś nawet coś takiego mogło się zdarzyć. Na początku lat 90. Amerykanie chcieli nakręcić film o zabraniu przez Niemców stada Arabów z Janowa Podlaskiego i o historii konia Witeś, który przez powojenne perturbacje trafił do Stanów Zjednoczonych. Reżyserem miał być Robert Wise, jeden z dwóch reżyserów „West Side Story”. Na castingu każdy miał stanąć przed kamerą i po angielsku opowiedzieć o sobie, o związku z końmi itd. Zgłosiło się wielu aktorów, nawet tych niezwiązanych z jeździectwem, w końcu każdy chciał zarobić. Pamiętam, że przyszedłem i tłum kolegów rzucił się na mnie, pytając, czy w dwa tygodnie nauczą się jeździć. Po pierwszym etapie zostałem zaproszony na prywatną rozmowę z Robertem Weisem. Zaproponował mi podwójny rodzaj pracy – konsultanta po stronie polskiej i aktora. To było coś pięknego, właśnie taki wielki dar.

Ale do realizacji filmu niestety nie doszło, bo strony nie porozumiały się w kwestiach finansowych.

Zastanawiam się, czy nie ma pan żalu do reżyserów za przyklejenie łatki aktora komediowego?

Żal to może za dużo powiedziane. Mam co prawda na swoim koncie kilka niekomediowych ról, chociażby w „Twarzach i maskach” Feliksa Falka, jednak jakichś większych propozycji tego typu nie otrzymałem.

Jak pan myśli, dlaczego?

Uważam, że po prostu nikomu nie chce się zaryzykować i odejść od pewnego schematu. Ale nie mam o to pretensji. Zdaję sobie sprawę, że biorąc do ręki scenariusz, reżyser ma pewną wizję.

Czyta i wyobraża sobie. Jeżeli z danymi postaciami kojarzą mu się konkretni ludzie, to jest to kwestią jego wyobraźni. I tu nie mogę czuć się niedowartościowany. To jest jego autorska sprawa. Poza tym uważam, że role komediowe są dla aktora większym wyzwaniem. Wymagają nieprawdopodobnej dyscypliny, precyzji, podporządkowania się. Przy takiej roli się nie „płynie”. Wszystko, co aktor ma do zagrania, musi jeszcze wcisnąć w jakieś ramy. Dla mnie literatura musi mieć pewien konkretny kształt. Jeżeli coś pięknego zamknięte jest dodatkowo w wyrafinowanej formie, ma dla mnie większą wartość niż jakiś ciąg myślowy, który jej nie posiada.

Tak samo jest przy budowaniu roli komediowej. Aktor musi mieć na nią jakiś pomysł. To jest o wiele trudniejsze, a zatem dla mnie ciekawsze.

Pana zdaniem młode pokolenie aktorów radzi sobie z rolami komediowymi? Najnowsze polskie produkcje nie zbierają pochlebnych recenzji.

Muszę się pani przyznać, że rzadko bywam w kinie. Nie mam na to czasu. Za to z teatrem jestem na bieżąco. Teraz, kiedy zostałem zaproszony do kapituły Feliksów Warszawskich, tym bardziej muszę. Widzę, co robią koledzy z branży.
To bardzo rozwijające.

Patrząc na młodszych kolegów po fachu, nie odnosi pan wrażenia, że jest im łatwiej stawiać pierwsze kroki w karierze?

Nie sądzę. Z jednej strony rzeczywiście jest więcej produkcji, filmów, seriali, ale również więcej aktorów. Ponadto zmienił się miernik wartości aktora. Kiedyś nie liczyło się tylko to, ile razy ktoś się pojawił w filmach, teatr także był bardzo ważnym elementem. Dziś dla widzów najważniejsza jest rozpoznawalność. Z tego powodu wielu młodych aktorów, którzy robią fantastyczne role w teatrach, nie może się przebić.

Mało tego, istnieje niebezpieczeństwo, że w tym samym teatrze spędzą całe życie. Jeżeli nie uda im się na początku, to tym bardziej w wieku trzydziestu czy czterdziestu lat.

Niestety reżyserzy nie biorą pod uwagę tego, że angażując świetnego lecz nieznanego aktora, mogą stać się ojcami jego sukcesu.

Czyli panu było łatwo?

Wyszliśmy ze Szkoły Teatralnej całą grupą kabaretu KUR i większość z nas z miejsca dostała angaż w tetrze STS, który był jedną sceną z Teatrem Rozmaitości. To właśnie jeden z tych wielkich uśmiechów losu. W STS-ie poznałem fantastycznych ludzi, gigantów tamtych lat. Stanisław Tym, Jerzy Turek, Wojciech Młynarski, Jerzy Dobrowolski, Jerzy Karaszkiewicz, Ryszard Pracz, czy Gustaw Lutkiewicz. Wszyscy Ci ludzie robili rzeczy zupełnie niezwykłe. Widzowie zostawali po przedstawieniu. Ktoś siadał do pianina, ktoś inny śpiewał. A Jan Tadeusz Stanisławski codziennie miał jakiś wykład z „mniemanologii stosowanej”. Stasiek
Tym pisał monologi, ktoś coś opowiadał.

Jednak mimo lekkiego startu był pan w pewnym momencie zmuszony dorabiać jako taksówkarz.

To było w latach 80. W stanie wojennym nie było pracy, ponieważ władze wiele rzeczy blokowały. Świadomie nie grało się w telewizji, nie kręciło filmów. A teatr nie dawał takiego zabezpieczenia finansowego. To była potrzeba chwili.

Dom, dziecko, psy – trzeba było na to zarobić, a ponieważ miałem zawodowe prawo jazdy, zdałem egzamin z topografii miasta, testy psychotechniczne i mogłem zostać taksówkarzem.

Tak z czystej ciekawości, to prawda, że taksówkarz jest trochę jak psycholog albo ksiądz w konfesjonale? Zdarzało się panu wysłuchiwać zwierzeń?

Osobiście byłem taksówkarze milczącym, ale musiałem słuchać codziennie tysięcy rozmaitych historii, często bardzo osobistych. Wysłuchiwałem ich cierpliwie. W końcu to kawałek czyjegoś życia, którym właściciel chce się z kimś podzielić.

Czy te zasłyszane za kółkiem opowieści wykorzystywał pan później w pracy nad swoimi bohaterami?

Rolę zawsze buduje się z tego, co się w życiu przeżyło, widziało. Im więcej aktor poznaje ludzi, obserwuje zachowań, tym łatwiej jest mu skonstruować postać tak, by była wiarygodna.

Gdyby przyszło dziś rozpoczynać karierę jeszcze raz, zdecydowałby się pan na aktorstwo?

Myślę, że tak. Chociaż niemożliwym jest cofnąć swoje życie i mieć dzisiejszy rozum. A mówiąc, że zrobiłbym coś inaczej, mógłbym skrzywdzić ludzi, którzy w tej mojej historii się pojawili. A może nawet nigdy by ich nie było…


Sesja:
Zdjęcia: Bartosz Klonowski
Make up: Ela Ziółek
Stylizacja: Marta Kuba
BackStage i asysta: Rafał Kłos

Marek Siudym

Reklama B1

Zmieniaj świat wspólnie z nami

Dobre dziennikarstwo, wartościowe treści, rzetelne i sprawdzone informacje.
Tworzymy przestrzeń ludzi świadomych.

Wszystkie artykuły dostępne są bezpłatnie.
Abyśmy mogli rozwijać tą stronę, potrzebujemy Twojego wsparcia.