Małgorzata Braunek
Boimy się nie mówić
Oleńka z Potopu, Izabela Łęcka z Lalki czy Irena z Polowania na muchy – taką Małgorzatę Braunek pamięta większość z nas. Dziś buddystka i nauczycielka zen. Jej buddyjskie imię Jiho znaczy Współczującą. Szczęśliwa żona Andrzeja Krajewskiego i matka Xawerego Żuławskiego oraz Oriny Krajewskiej. Kobieta o uśmiechu, który głęboko zapada w pamięć.
Tekst: Iga Gierblińska
Ilustracje: Żaneta Antosik
Kiedy stoimy przed jakimś wyborem, czy argument „zrób to, życie jest jedno” powinien być dla nas decydujący?
Jak najbardziej! Taka decyzja może przybliżyć ludzi do życia. A oddzielamy się od niego kiedy myślimy, że teraz coś, na czym nam zależy, lub coś, co wydaje się ciekawe, lepiej odsunąć na później.
Zdarza się pani używać takiego argumentu?
Nie, bo nie muszę tego robić. Dzięki buddyzmowi doświadczam tego, co jest teraz. Nie żyję przeszłością ani przyszłością. Zresztą co innego mamy do przeżywania? Właśnie to, co przynosi nam życie, w tej chwili, w tym momencie. Dzięki naszej percepcji i zmysłom jesteśmy otwarci na przyjmowanie rzeczywistości. Chodzi o to, żeby doświadczać życia takim, jakie ono jest. Oczywiście nie sposób doświadczać świata cały czas, ale bywają momenty zatrzymania. Wtedy udaje się poznać rzeczywistość taką, jaką ona jest, bez nazw, opinii, ocen.
Jak rozpoznać tę pełną obecność w „tu i teraz”?
Nie da się tego opisać słowami, trzeba to przeżyć. To jest moment, kiedy odpadają od nas matryce, przez które filtrujemy świat zewnętrzny. To są nasze poglądy, kultura, wychowanie. Wszystko, czym przesiąkamy i przez co rzeczywistość się do nas nie przedostaje. Noworodek jest doskonałym przykładem, jego umysł jest czysty. Jeszcze nie ma zdecydowanych poglądów i ocen. Matka, którą widzi po raz pierwszy, nie jest dla niego brzydka albo ładna. Jest po prostu matką. Bardzo często mówi się, że umysł zen to umysł dziecka, umysł początkującego.
Zatrzymajmy się przy tej pełnej obecności. W jaki sposób jest ona możliwa, kiedy dźwigamy bagaż naszych ojców, dziadków?
Nie jest możliwe odrzucenie wszelkich masek, swoich normalnych potrzeb, pragnienień, oraz własnej historii. Ale jeżeli jesteśmy do nich nadmiernie przywiązani, to się w nich totalnie zamykamy. Są jednak momenty, kiedy to wszystko od nas odpada.Wtedy zmienia się nasz sztywny stosunek do rzeczywistości.
Co jest pod tymi wszystkimi matrycami? Prawdziwe „ja”?
Mówimy o tym także „jaźń” albo „prawdziwe ja”. Ono jest możliwe do wychwycenia i doświadczenia. To jest to wszystko, co pozostaje poza maniakalnym, egocentrycznym „ja”, które jest ograniczone do naszej historii.
Czym jest dla pani prawda?
Nie ma jednej prawdy. Jest tylko prawda danej chwili. Proszę zwrócić uwagę: siedzimy po dwóch stronach tego samego stolika. Ja patrzę na panią, a pani na mnie. Co wynosimy z tego spotkania?
Miłą rozmowę?
Też. Ale jeśli zobaczymy, w jakim ja byłam miejscu, a w jakim pani, jaki pani miała widok, a jaki ja, zderzą się dwie różne perspektywy. Byłoby to bardzo trudne, choć możliwe, żeby one teraz zniknęły i żeby nastąpiła relacja poza nimi.
Muszę przyznać, że byłoby to niesamowite…
Ale to się naprawdę zdarza! I wtedy mówimy w zen, że stało się coś takiego, jak jeden umysł. Prawdziwa jedność. Można to osiągnąć poprzez medytację.
Kiedy wspomina pani o tych perspektywach, przypomina mi się Roland Barthes, francuski teoretyk literatury, który twierdził, że każdy czytelnik czytający np. Dostojewskiego, stwarza nową powieść, nowe „Biesy”…
Oczywiście! To jest jak stwarzanie na nowo świata. Przecież kreujemy go. Z łatwością możemy mówić o sobie „twórcy”. Sama twórczość czy kreacja są konieczne, ponieważ istnieją. Gdybyśmy cały czas odbierali rzeczywistość taką, jaka ona jest, nie byłoby kreacji, bo nie byłoby jej potrzeby.
W jaki sposób można pozbyć się nawyku oceniania?
Nie chodzi o to, żeby wyzbyć się go w ogóle. Jeśli wyzbylibyśmy się tej umiejętności czy tendencji, to wrócilibyśmy do tego, że wszystko przyjmujemy takie, jakie jest. W związku z tym naprawdę trudno byłoby mi dowiedzieć się, czy dziś chciałabym coś zjeść. Nie miałabym nawet tego wewnętrznego kontrolera, który mi mówi – ok., teraz jesteś głodna, zjedz. Przed chwilą, kiedy podeszła kelnerka, powiedziałam, że nie będę jadła. A za chwilę zobaczyłam chrupiące pieczywo na stole i sięgnęłam po nie. W momencie, w którym jestem wyzerowana, nie mam żadnej potrzeby. Żadnej. Zatem przestaję funkcjonować w sposób naturalny. Kiedy mówimy o wyzbyciu, mamy na myśli nie przywiązywanie się.
Czy po przejściu na buddyzm diametralnie zmieniła pani swoje życie?
Nie, bo to był proces.
Słyszałam, że mnisi po zjedzeniu śniadania opłukują miseczkę wodą i wypijają ją razem z resztkami jedzenia. Czy pani też tak robi?
Robię tak tylko podczas medytacyjnych sesji. Mycie misek ma swoje uzasadnienie. Chodzi o to, żeby nie zatrzymywać żadnego doświadczenia, nawet tego najpiękniejszego. Żeby się nim nie karmić, żeby zmyć to, czego człowiek doświadczył. Żeby nie zostawiać śladów. Jeśli pozwolimy, by doświadczenia przez nas przepływały, to znaczy, że naprawdę jesteśmy z nimi w kontakcie. Jeśli zaś je zatrzymujemy to znaczy, że ten kontakt się zerwał i zastąpiła go pamięć doświadczenia, którą staramy się za wszelką cenę zachować i w związku z tym nie jesteśmy otwarci na nowe doświadczenia.
To budzi we mnie pewien opór. Przecież wszyscy jesteśmy sumą swoich doświadczeń…
I to jest stwarzanie naszej tożsamości, której bardzo się trzymamy. Bo nie jesteśmy w stanie otworzyć się na rzeczywistość taką, jaką jest, ponieważ doświadcza jej konkretna osoba z konkretnym doświadczeniem. Od razu rysują się przed nami granice.
Ciężko ją przekroczyć…
Proszę spróbować.
Ale jak? Przecież to nie jest jak z nauką jazdy na rowerze, kiedy w pewnej chwili ojciec puszcza rower i dziecko jedzie samo.
Czasami tak to wygląda.
Czy miała pani takie momenty w życiu, kiedy wszystko się zatrzymało?
Tak. Zwykle było to związane z bólem, smutkiem.
I co wtedy?
Uciekałam nad morze.
I co się tam działo?
Nic. No właśnie! Nic. To jest ten moment.
Ale to przecież ucieczka od rozwiązywania problemu.
Nie. To nie jest ucieczka, tylko otwieranie się na nowe zdarzenie. Cierpienie kieruje nas do środka siebie. Jeśli cierpienie jest tak mocne, że nie można się od niego całkowicie odseparować, to tak naprawdę doprowadza nas do nas samych. I to jest pierwszy krok we właściwym kierunku. Wszystko zależy też od sytuacji, ale problemów nie trzeba rozwiązywać jakimś działaniem czy wyjaśnianiem.
Czy radość nie może być tak skuteczna jak cierpienie?
Może, ale jest trudniej. Radość wydaje się być stanem naturalnym, oczywistym, często błahym. A cierpienie, na które w gruncie rzeczy się nie zgadzamy, jest tym, co nas trzyma, nie pozwala nam uciekać i dlatego traktujemy je poważnie. Silniej doświadczamy cierpienia, niż szczęścia.
Czy w pani świecie są jakieś granice?
Właściwie nie, chociaż może to zostać dwojako zrozumiane. Z jednej strony wszystko jest bezgraniczne, a równocześnie ma swój kraniec; granice, których nie jestem w stanie przekroczyć – jak świadome wyrządzanie krzywdy. Natomiast w sytuacjach ekstremalnych, być może zrobiłabym coś, czego nie zrobię w moim codziennym życiu.
Czy jest pani sentymentalna?
O, tak! Wzruszają mnie najprostsze sytuacje, np. kiedy widzę, kiedy ktoś komuś pomaga, odnosi się ze współczuciem do drugiej osoby. Bardzo też jestem przywiązana do tradycji, np. do świąt. Chcę to przekazać moim dzieciom i wnukom.
Jak to się ma do tego nie zatrzymywania doświadczeń?
Kiedy zdaję sobie sprawę z tego, że czegoś się kurczowo trzymam, to staram się to puścić. I, tak jak mówiłam, nie ma w tym stanu stałego.
A czy jest pani przywiązana do przedmiotów?
Lubię otaczać się rzeczami, które mają dla mnie jakieś znaczenie. Mam np. słabość do kamieni. Zaczęłam je zbierać w Bułgarii, nad morzem, kiedy kręciłam tam film. Morze wyrzucało na brzeg piękne, gładkie okazy. Przywiozłam ich dosłownie walizkę. Ktoś mi powiedział, że kamienie w domu przynoszą nieszczęście, jednak były tak piękne, że postanowiłam zwalczyć ten przesąd. Kamienie zbierałam nawet podczas górskiej wspinaczki w Tybecie. Z tyłu miałam plecak, a z przodu małą torebkę. Jedną ręką trzymałam się skały, a drugą zagarniałam piękne okazy.
Ma pani jakiś ulubiony kamień?
To zależy od okresu mojego życia. Dowiedziałam się o energiach, które mają one w sobie i organicznie czuję, który kamień w którym momencie jest mi potrzebny. Ostatnio używałam akwamarynów.
Jak medytacja wpłynęła na pani pracę aktorską?
Pomogła mi się otworzyć na postać. Dzięki niej nie muszę budować ról pod kątem psychologicznym, bo to ogranicza moje podejście do postaci. Nie buduję też przeszłości bohaterki. Medytacja, czyli stan uważności wobec wszystkiego, co się pojawia – proszę tego nie mylić z koncentracją – otworzyła mnie na bycie w postaci, ale też na to, co ta postać przynosi. Nie ma sensu porównywanie tego, jak kiedyś pracowałam nad rolą, a jak pracuję nad nią teraz. Jestem już inną osobą…
Czy medytacja to także stan pustki?
Bywa, ale to znów może być opatrznie zrozumiane, bo jeśli mówimy o pustce, myślimy o czarnej dziurze. A to jest pustka będąca paradoksalnie pełnią.
Zaczynam się zastanawiać nad językiem, który chyba stwarza nam coraz więcej przeszkód…
Zgadza się. Dlatego wszyscy mistycy zawsze mieli problem z opisaniem doświadczenia związanego ze znikaniem ograniczającego „ja”. W kulminacyjnym momencie jesteśmy całkowicie, totalnie w nim pogrążeni. Nie ma też możliwości opisania doznań z jakiegokolwiek dystansu. Staramy się przybliżyć do sedna sprawy używając najbardziej adekwatnych słów, ale językiem nie da się tego opisać.
Język przecież służy komunikacji…
Tak, ale można też komunikować się niewerbalnie. Można ważyć bardziej słowa. Można też stwarzać taką przestrzeń w rozmowie, która polega na tym, żeby siebie uważnie słuchać. Jeśli ucho pozostaje czujne, to odpowiedź płynie jakby z tego samego źródła – źródła otwartości na człowieka. Cisza bywa tą przestrzenią i ma czasami silniejszą moc przekazu.
Mogą sobie na nią pozwolić ludzie, którzy słabo się znają?
Jasne. To jest właśnie fantastyczne, kiedy ludzie, którzy niewiele o sobie wiedzą, siedzą w ciszy. I patrzą sobie w oczy. Zdarzyło mi się to w chwili, kiedy się zakochałam w moim mężu.
Siedzieliśmy razem i nie mówiliśmy nic, zresztą do dziś mało do siebie mówimy, a jesteśmy razem już prawie 40 lat. I zdarzyło mi się to też, kiedy urodziłam i po raz pierwszy zobaczyłam swoje dzieci. Nic do nich nie mówiłam. Tylko patrzyłam. Po raz kolejny doświadczyłam tej ciszy w hospicjum, do którego przychodziłam przez pewien czas jako wolontariuszka. Nie było słów, była obecność. Żyjemy w pewnych konwenansach i bardzo boimy się nie mówić. Ten lęk wynika z pewnego wychowania w szkole, w domu. Trzeba przecież mówić, żeby pokazać, że coś się wie. Cisza jest bardzo głębokim stanem, w którym się po prostu nie wie, kim jest ta osoba siedząca naprzeciwko mnie. Mogę się o niej czegoś dowiedzieć, ale nie z jej opowiadań, tylko z ciszy, na którą sobie pozwolimy. Często kiedy patrzę na ludzi wiem, w jakim są stanie i co czują, nie muszą o tym mówić.
Chyba muszę schować się za kotarę. I następny wywiad zrobić w ciszy. Ale w ciszy ważna jest mimika. A propos – widziałam tabliczkę, która wisi nad drzwiami pani domu, z napisem „uśmiechnij się”. Działa na gości?
Mam nadzieję. Widzę ich uśmiech, kiedy wchodzą do naszego domu. To malutka część akcji, którą propagujemy. Chodzi nam o uśmiech życzliwości dla drugiej osoby, którego w Polsce nie widać. Jeśli wyrobimy w sobie nawyk uśmiechu, przyjdą za tym pozytywne konsekwencje. Zmieni się zupełnie społeczna relacja, zaczniemy być zaangażowani w sprawy drugiej osoby, otworzymy się na nią. Uśmiechem naprawdę można zrobić bardzo dużo pozytywnych rzeczy. Śmiech uruchamia w nas dobre emocje, ale też w naszym rozmówcy.
W kinie uśmiech kojarzy się z komedią, ale pani akurat nie miała okazji zademonstrować w niej swojego potencjału.
Wiem, że mogę zagrać rolę komediową. Czuję jednak, że ta możliwość została przeze mnie stłumiona, bo reżyserzy widzą mnie jako poważną osobę. Taki widocznie daję przekaz.
Co panią skłoniło do tego, żeby pomagać hospicjum?
Było to wynikiem mojej praktyki buddyjskiej. Każdy adept zen ma doświadczenie nietrwałości wszystkiego, które jest pewnego rodzaju przygotowaniem na śmierć. Wypieranie jej jest niewłaściwe, bo przecież wiadomo, że nadejdzie, chociaż nie wiemy kiedy. Dużo osób z mojego bliskiego otoczenia odchodziło dosyć szybko, więc pomyślałam o hospicjum. Poza tym też jestem związana z buddyzmem zaangażowanym społecznie, który kładzie nacisk na to, żeby wchodzić w sytuacje trudne i ciężkie. To było pierwsze onkologiczne hospicjum w Warszawie. Trochę bałam się czy dam radę, czy sprostam swoim oczekiwaniom, ale szybko się to zweryfikowało, ponieważ ludzie, których tam spotkałam, byli tak bardzo otwarci i potrzebujący, że mój pobyt tam przerodził się w piękną relację, w której więcej dostawałam niż dawałam. W pewnym sensie bardzo mnie to wciągnęło. Zdałam sobie sprawę, że zaczęłam być za bardzo zorientowana na odchodzenie, chorobę i śmierć. A wtedy urodził się mój wnuk. W pewnym momencie zaczęło brakować mi równowagi. Zawiesiłam swoją działalność. Może kiedyś wrócę.
Czy w życiu otaczają nas iluzje?
Otaczają? My je stwarzamy.
Tacy z nas iluzjoniści?
Tak. Mamy je na swój temat, na temat innych. Żyjemy w świecie własnych fantazji, idei i koncepcji w gruncie rzeczy na każdy temat Przecież rzeczywistość to iluzja.
Jest taka scena w filmie „Między słowami” Coppoli, kiedy główna bohaterka, będąc w Japonii, zawiązuje na drzewie kartkę z życzeniem. Gałęzie tego drzewa to setki czyichś zapisanych na papierze życzeń. Czy zostawiłaby pani tam swoje?
Pewnie, że tak. My to robimy co roku w naszej grupie medytacyjnej. Co prawda nie zawieszamy życzeń na drzewach, ale za to palimy je. Zapisujemy życzenia na Nowy Rok i za rok je palimy, kiedy ów rok odchodzi. Teraz moim największym życzeniem jest to, abyśmy otworzyli się na życzliwość wobec drugiego człowieka i żebyśmy przestali być agresywnymi ofiarami naszych iluzorycznych wrogów.
Dlaczego życzenia są palone?
Ogień pochłania to, co było. To, co stare puszczamy z dymem.
W swoim warszawskim ośrodku zen prowadzi pani warsztaty Big Mind. Na czym one polegają?
To metoda wzięta z psychoterapii, nazywa się to dialog głosów. Chodzi o poznanie siebie od strony psychologicznej. Rozkłada się to na głosy w nas. Mamy ich wiele i często z nimi rozmawiamy. Do głosów psychologicznych, które pochodzą z tej relatywnej rzeczywistości, czyli właśnie iluzji, dołączamy głosy z perspektywy absolutnej, spirytualnej, pozbawionej ego. Ta metoda wywołuje różne głosy w człowieku i pozwala im mówić, daje im przestrzeń do przedstawienia się nam. To jest chór, w którym każdy z głosów ma istotną funkcję.
Jak się je wywołuje?
Po prostu. Mówię np., poproszę z głosem rozsądku albo z głosem zazdrości… I sobie z nimi rozmawiam, a właściwie stawiam pytania. Kiedy grałam w teatrze, używałam głosu pamięci, bo z nią u mnie kiepsko. Kiedy na chwilę zapominałam tekstu, mówiłam: proszę głos pamięci. I od razu wszystkie kwestie wracały.
Trudno mi w to uwierzyć.
Ale to jest możliwe. Zapraszam na warsztaty.
Żeby usłyszeć np. głos miłości musi być jakiś bodziec, musi się ktoś pojawić na horyzoncie, zapukać do nas.
To tylko potwierdza, że mamy w sobie głos miłości. Przemawia on do nas i przez nas. I możemy sami do niego zapukać.
Małgorzata Braunek