Feel-good movies – Feeling good!
Nie przynależą do żadnego konkretnego gatunku, trudno jednoznacznie określić, w czym tkwi ich fenomen. Jedno jest pewne – niezawodnie wpływają na poprawę humoru. Mowa o feel-good movies – specyficznym rodzaju kina ukochanego przez widzów na całym świecie, a wciąż jeszcze rzadko realizowanego w Polsce.
Tekst: Aleksandra Świerk
Feel-good movies to mądre, dowcipne historie, na których bez wstydu uronimy łzę wzruszenia i gorliwie będziemy trzymać kciuki za powodzenie wzbudzających sympatię, choć często ekscentrycznych, bohaterów. Jeden z ostatnich przykładów to francuski hit Nietykalni – przezabawna opowieść o sparaliżowanym milionerze, który zatrudnia do opieki młodego, nieokrzesanego chłopaka z przedmieścia, byłego więźnia. Relacja pomiędzy nietuzinkowym pielęgniarzem a jego pracodawcą generuje serię komicznych sytuacji oraz dowcipnych dialogów. Nie jest to jednak zwyczajna komedia, wychodząc z kina widz z zaskoczeniem odnajduje w sobie pokłady pozytywnych uczuć, jakie obudziła w nim ta oparta na faktach historia niecodziennej przyjaźni. Nietykalni przyciągnęli do kin tłumy, w samej Francji obraz zobaczyło ponad 18 milionów widzów.
Krzepiący obraz
Najwyraźniej Francuzi posiedli tajemną wiedzę na temat tego, jak realizować filmy podbijające serca publiczności. Za klasyczny już przykład feel-good movie, uwielbianego nie tylko wśród francuskich widzów, uchodzi Amelia Jeana-Pierre’a Jeuneta. Film został wprowadzony do polskich kin jedenaście lat temu przez firmę Gutek Film, znaną wówczas jedynie z dystrybucji niszowych, ambitnych tytułów przeznaczonych dla wąskiego grona publiczności. Widzowie w Polsce, podobnie jak ci na całym świecie, oszaleli na punkcie niesfornej mieszkanki Montmartre’u, przemierzającej ulice Paryża w za dużych butach i pragnącej uszczęśliwiać ludzi. Przed kinami ustawiły się kolejki. Szybujące w górę wyniki frekwencyjne oszołomiły nie tylko dystrybutorów, lecz także specjalistów od promocji i samych twórców filmu. Uśmiechnięta publiczność opuszczająca sale kinowe chętnie polecała film znajomym, rodzinie i przyjaciołom, napędzając tym samym sprzedaż kolejnych biletów. Jak widać, potrzeba obcowania z kinem pozytywnym, niosącym krzepiące przesłanie a zarazem niegłupim, jest wśród widzów ogromna – tym większa, im rzadziej zaspokajana.
W jaki sposób rozpoznać feel-good movies? Cechy obrazów z tej kategorii zdają się być nieuchwytne i trudne do sformułowania. Nie przynależą one bowiem do jednego konkretnego gatunku. Znajdziemy wśród nich zarówno komedie, dramaty, filmy obyczajowe, jak i animacje.
W tym przypadku możemy mówić o czymś w rodzaju definicji emocjonalnej. Reakcje, odczucia, odbiór dzieła przez widzów – to na ich podstawie decydujemy, czy dany film zalicza się do tych podnoszących na duchu, czy też nie. Tematyka jest na tyle różnorodna, iż także tutaj nie znajdziemy reguły. Niemniej jednak, po zanalizowaniu kilku przykładów, w tym wspomnianych Nietykalnych oraz Amelii, wyłania się pewna prawidłowość – feel-good movies kładą silny nacisk na przedstawianie, opisywanie i analizowanie relacji międzyludzkich, głównie tych o pozytywnym zabarwieniu. Przyjaźń, miłość, przywiązanie czy też rodzinne więzi pomiędzy bohaterami znacznie bardziej interesują twórców tego typu kina, niż niespodziewane zwroty akcji lub widowiskowe efekty specjalne.
Pamiętacie dwa urocze filmy z Ethanem Hawkiem i Julie Delphy w rolach głównych – Przed wschodem słońca oraz rozgrywające się dziewięć lat później Przed zachodem słońca? Te, w całości oparte na dowcipnych, błyskotliwych dialogach historie są zapisem narodzin i rozwoju pewnej znajomości oraz ponownego spotkania dwójki bohaterów. Nic ponad to, a jednak oba dzieła szturmem zdobyły serca widzów i krytyków.
Więzy krwi
W fabułach feel-good movies szczególne miejsce zajmują relacje rodzinne, jakkolwiek by nie były one skomplikowane. To właśnie rodzina, choć często złożona ze zdziwaczałych oryginałów, okazuje się być fundamentem, stałą wartością. Weźmy chociażby amerykańskiego laureata Oscara za najlepszy scenariusz z 2006 roku – Little Miss Sunshine. Wujek Frank właśnie zaliczył nieudaną próbę samobójczą. Ojciec głównej bohaterki zawodowo doradza innym, jak zmienić swoje życie w pasmo sukcesów. Dziadek niedawno został wyrzucony z domu starców za wciąganie heroiny, a nastoletni Dwayne postanawia zamilknąć i w celu skomunikowania się z rodziną używa długopisu oraz kartki papieru. W tym całym zamieszaniu żyje sobie siedmioletnia Olive. Dziewczynka, choć nieszczególnie piękna i smukła, marzy o zdobyciu tytułu Małej Miss. Kiedy otrzymuje informację, iż zakwalifikowała się do konkursu, wyrusza wraz z całą szaloną rodziną w podróż, której celem jest Kalifornia – miejsce, gdzie odbędzie się finał wyborów.
Film, choć nakręcony w niezwykle kameralny sposób, gwarantuje świetną, mądrą rozrywkę, a końcowa scena, gdy zbzikowana rodzina staje murem za wyśmianą i upokorzoną dziewczynką, wyciska łzy wzruszenia z oczu największych twardzieli.
Podobnie żywe emocje pozostawia w widzu zakończenie Billy’ego Elliota, chociaż cały film w swoim klimacie różni się nieco od Little Miss Sunshine. Tytułowy Billy, jedenastoletni chłopak marzący o karierze tancerza, walczy nie tylko z małomiasteczkowymi uprzedzeniami, biedą oraz brakiem perspektyw, lecz także z niechęcią rodziny w stosunku do obranego przez siebie celu. Widzowie śledzą losy sympatycznego chłopaka z takim zaangażowaniem, jakby oglądali samych siebie. I poniekąd tak jest. Nie ma chyba lepszej recepty na feel-good movie niż opowieść o tym, jak bohater, pomimo licznych przeciwności, wytrwale walczy o realizację swoich marzeń. Choć ten schemat stosowany jest w zasadzie od zarania dziejów kina, to jednak niezmiennie porusza każdego.
Obraz Stephena Daldry’ego wieńczy scena, z której dowiadujemy się, iż Billy’emu nie tylko udało się osiągnąć obrany cel, lecz także naprawić relacje z surowym ojcem. Oczywiście zwycięstwo bohatera nie miałoby najmniejszego sensu, gdyby nie rodzina zgromadzona na widowni, podziwiająca jego rolę w Jeziorze Łabędzim. Ten film posiada absolutnie wszystko, aby sprawić, iż widz wychodząc z kina będzie spoglądał na świat z mimowolnym uśmiechem, nucąc przy tym utwory z rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej.
Na założenie własnej rodziny z pewnością nie jest jeszcze gotowa młodziutka bohaterka filmu Juno. Szesnastoletnia dziewczyna zachodzi w ciążę ze swoim najlepszym przyjacielem – Bleekerem. Jest to efekt wspólnie spędzonego wieczoru, podczas którego dwójka młodych bohaterów postanowiła rozwiązać krępujący problem wciąż nieutraconego dziewictwa. Zdawać by się mogło, iż to gotowy materiał na ciężki dramat społeczny, poruszający tematy patologii wśród nastolatków. Tymczasem twórcy tej ciepłej komedii obyczajowej uciekają od stereotypów tak daleko, jak to możliwe. Juno nie tylko postanawia urodzić dziecko, lecz także podejmuje decyzję o oddaniu go do adopcji parze, która nie może mieć własnego potomstwa. Tytułowa postać, zagrana przez Ellen Page, wykazuje niespotkany jak na swój wiek dystans do całej sytuacji, błyskotliwe, ironiczne poczucie humoru i koniec końców również wielkie poczucie odpowiedzialności.
Ktoś powie – nie ma takich nastolatek. Jednak w feel-good movies nie szukamy wiernych odwzorowań zjawisk i postaw społecznych, lecz szczerych emocji. Wystarczy, iż świat tych historii przekona nas w takim kształcie, w jakim zaserwowali go nam twórcy. Relacje łączące dwójkę młodocianych rodziców oraz Juno z jej własnym ojcem i macochą zostały skonstruowane i przedstawione w nietuzinkowy, ciepły i mądry sposób, a przy tym całkowicie przekonujący. Co ciekawe, Juno – podobnie jak Little Miss Sunshine – został nagrodzony statuetką Oscara za najlepszy scenariusz. Najwyraźniej, jeżeli film ma wpływać na dobre samopoczucie widza, nie może razić niedociągnięciami w konstrukcji historii, bohaterów czy dialogach.
Tania gra na emocjach nie przejdzie.
Polskie samopoczucie
Czy w Polsce powstaje kino dobrego samopoczucia? Zdaje się, iż jest to obszar w naszej kinematografii wciąż jeszcze mało zagospodarowany. Znajdziemy oczywiście pojedyncze przykłady, takie jak chociażby Jasminum Jana Jakuba Kolskiego. Baśniowa stylistyka tego filmu przywodzi na myśl obrazy autora Amelii. Niegłupi humor, oryginalna postać rezolutnej, pięcioletniej Eugenii, cała plejada nietuzinkowych bohaterów oraz oddziałująca na emocje muzyka Zygmunta Koniecznego – wszystko to sprawia, iż film może pretendować do miana polskiego odpowiednika feel-good movie.
W 2006 roku otrzymał on zresztą nagrodę publiczności podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Tego typu olśnienia podbijające serca widzów i równocześnie prezentujące przyzwoity poziom artystyczny zdarzają się jednak w polskim kinie niezwykle rzadko. Innym polskim reżyserem, z którego filmografii można by wyłowić przykład kina podnoszącego na duchu, jest Jacek Borcuch. Jego Tulipany, choć poświęcone tematowi przemijania, utrzymane są w niezwykle ciepłym klimacie. Poruszająca opowieść o trójce starzejących się przyjaciół, którzy u kresu życia przewartościowują wiele dotychczasowych decyzji i postanawiają spróbować wszystkich odkładanych na później rzeczy, to prawdziwy agregat wzruszeń.
Andrzeja Jakimowskiego należy uznać za bodaj jedynego powszechnie znanego polskiego reżysera, który konsekwentnie stara się podnosić publiczność na duchu. Jego filmy – oparte na pozytywnych emocjach, z inteligentnym poczuciem humoru i pewną dozą magiczności – ukazują bohaterów, którzy pokonują własne słabości i odnajdują siłę w relacjach z drugim człowiekiem. Zmruż oczy oraz Sztuczki to dwa obrazy jego autorstwa, które zostały szczególnie ciepło przyjęte przez polską publiczność.
W podobnym klimacie utrzymana jest najnowsza produkcja tego reżysera Imagine. To historia młodego instruktora echolokacji, rozgrywająca się w lizbońskim ośrodku dla osób niewidomych. Odnajdziemy w niej charyzmatycznego bohatera z jasno wyznaczonym celem, rodzącą się więź pomiędzy nim a jego podopieczną, a także piękną muzykę Tomasza Gąssowskiego. Jak dotąd film był prezentowany jedynie podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, ale już zdążył wzbudzić spore emocje. Pytanie, czy dzieło Jakimowskiego zrealizowane w koprodukcji polsko-francusko-portugalsko-brytyjskiej i przy udziale międzynarodowej ekipy można jeszcze w jakikolwiek sposób zaliczyć do kinematografii polskiej? Pewnie tak, choć znamiennym wydaje się fakt, iż reżyser, znany ze swojej oryginalnej wrażliwości i umiejętności opowiadania pozytywnych historii, został zagarnięty przez międzynarodowy przemysł filmowy. Najwyraźniej przedstawiciele tej branży z Zachodu wciąż jeszcze bardziej niż polscy twórcy potrafią docenić ogromną siłę tkwiącą w tego typu historiach oraz wykorzystać potencjał reżyserów lubiących je snuć.
Czyżby w polskim kinie wciąż jeszcze było zbyt wielu „twardzieli”, bojących się wzruszeń? Drodzy filmowcy, nie ma się czego bać, w końcu sentymentalizm nie zawsze musi być tani.
Feel-good movies – Feeling good!