Poetycki wrecking ball – Dawid Staszczyk
To wino dojrzałej poezji musi tak szumieć w głowie. Otwiera perspektywy, rozlewając się cierpką wytrawnością. Zaskakuje i wyzywa zmysły na pojedynek. Powoduje, że nie wiadomo, czy miotać się w oburzeniu, czy zanosić się złośliwym śmiechem. Święto otwartych przestrzeni Dawida Staszczyka wymaga wielokrotnego czytania, aby móc wyłapać choć część sensów ukrytych w jego wierszach. Nie wiem, czy tę misję mogę uznać za zakończoną sukcesem, bo przedstawione poetyckie obszary kipią nie tylko możliwościami, ale i pułapkami wolności.
Tekst: Roger Weichert
Ilustracja: Wydawnictwo WBPiCAK
Tom Dawida Staszczyka Święto otwartych przestrzeni został postawiony przeze mnie w stan długiego oczekiwania. Miałem bowiem intuicję, że kiedy raz otworzę drzwi do treści, będę zmuszony wielokrotnie do niej wracać. Trudno powiedzieć, czy to kwestia autosugestii, czy konieczności, ale tak też było. Wariant „po cichu”, wariant „na głos”, a z markowanym stawianiem akcentów czy znaków przystankowych, a to znowu jeszcze inaczej. Tych konfiguracji wychodziło nieskończenie wiele. Przywoływane w wierszach sensy wydają się być bardziej wymierne, ale rozpoczynając tom, należy zaangażować się w czytanie całym sobą i zmobilizować umiejętność interdyscyplinarnego łączenia przywoływanych przez poetę tropów.
Relacje? 404 not found
Nie spodziewałem się, że utwory poetyckie Dawida Staszczyka będą tak zawoalowane, chwilami niemożliwe (przynajmniej dla mnie) do rozczytania w zamiarach, co nie oznacza, że pozbawione klarownego wydźwięku. Brak znaków interpunkcyjnych w części wierszy nastręcza trudności, ale równocześnie jest przejawem mądrego szyfrowania treści. Tu stale czai się coś niedopowiedzianego, pogrążonego w wątpliwościach i przypuszczeniu. W Święcie otwartych przestrzeni niczego nie można czuć się pewnym.
Jednak to, co jest możliwe do zidentyfikowania, to pesymistyczny nastrój, cyniczny bagaż żalu i niezadowolenia, który przewala się przez cały tom swoim genem beznadziejności. Do głosu dochodzi rozczarowanie człowiekiem, relacjami, jakie buduje, a raczej jakich nie buduje, pewna nieprzystawalność do standardów komercyjnego świata, a wszystko w akompaniamencie porachunków z bliską poecie przestrzenią. Silny wątek homoseksualny w wierszach Staszczyka nawiguje lekkość obyczajów, sprawność w rozmienianiu uczuć na hedonistyczne doznania. Stąd pojawia się styczeń jako koniec sezonu grzewczego, zapoczątkowujący festiwal próżności i rozwiązłości. Darkroom zaś staje się epicentrum chuci, która kreuje własny świat, iluzoryczny, do pierwszego orgazmu, kiedy wstyd zabiera współwinnego z pola walki.
W swych wypowiedziach pełnych egzystencjalizmu poeta jest chwilami nieprzewidywalny i niemal zawsze naturalistyczny. Utrzymuje więc stan upodlenia na odpowiednim sobie poziomie, pozwalając im w oryginalny sposób nękać odbiorcę.
Masz takie oczy zielone jak logo Plusa
Dawid Staszczyk używa słów jak toniku do demakijażu rzeczywistości. Rozmaite przejawy sacrum nieustannie bruka cielesnością, dworuje z nich, poniża i uczłowiecza do bólu. Używa do tego elementów liturgicznych, modlitewnych, które poprzez zinstrumentalizowanie wtłoczone zostają w ramy śmieszności. Więcej, są cynicznie wykorzystywane jako poetycka kreacja, której niejednokrotnie towarzyszą pomruki popkultury. Stąd też obecność hamburgerów, sushi czy tęczowych cukierków od żyrafy. Niemniej jednak te wszystkie subtelne aluzje mają charakter pomocniczy i klarownie nawiązują do doczesności świata współczesnego oraz jego powierzchowności. W ten intrygujący sposób przekazywane treści stają się bliższe odbiorcy, a szczególnie odbiorcy-konsumentowi, temu smakoszowi chemicznych delicji, które później nieznośnie zalegają w żołądku.
W tym miejscu rodzi się pewna analogia, ponieważ poezja Dawida Staszczyka również zalega, lecz w głowie. Jej pozostawanie ma swoją pamięć i emocjonalność. Podbijają je zmyślny rytm i rym (czasami), podsycając jednocześnie koncept kontrowersyjności i, przepraszam za wyrażenie, utytłania w ludzkich ułomnościach.
Wyimaginowany konfesjonał kulturowych świętości
Choć wiersze Staszczyka prawdopodobnie nie miały nikogo obrazić (chyba że miały), to jakoś nie mam wątpliwości, że wielu obrażonymi poczuć się może. Brudzenie kulturowo określonych przedmiotów kultu zazwyczaj stanowi niezawodne źródło powszechnego zgorszenia, a w przypadku nader rozemocjonowanych jednostek nawet skandalu.
Chcąc lub nie, poeta policzkuje tabu kulturowych świętości, zwraca człowiekowi to co ludzkie. Celebruje odbicie zaanektowanych w przeszłości przestrzeni, które kiedyś padły łupem konwenansów, religii, kościoła i rozmaitych poprawności oraz stereotypów. Wpada w monolit spójnego obrazu przyjętej i pielęgnowanej konwencji niczym naga Miley Cyrus na kuli z teledysku do piosenki Wrecking ball. Taranuje zinstrumentalizowaną fizycznością, intensywną obecnością wątku homoseksualnego, przenikaniem się religijnej rytualności z profanującą ją, nacierającą cielesnością, tworząc tym samym fascynujące widowisko. Po prostu gotowy przepis, by trafić do indeksu ksiąg zakazanych. Dlatego Święto otwartych przestrzeni to poezja ukierunkowana na określonego odbiorcę, który nie dostaje spazmów oburzenia i szamotania pępka, gdy narusza się terytorium jego wiary. Co do estetyki można mieć ambiwalentne odczucia, natomiast wątpię, że ktokolwiek, kto sięgnie po tom, pozostanie obojętny wobec jego treści.
Okładka książki
Poetycki wrecking ball – Dawid Staszczyk