Sportowiec, przedsiębiorca, społecznik. Robi to, co chce, zawsze z pasją i na 100 procent. Jest właścicielem trzech samolotów, ale jako świadomy konsument korzysta z tanich linii lotniczych. Rafał Sonik, zwany przez przyjaciół Supersonikiem, opowiada (SLOW) o swojej obsesji udoskonalania oraz o tym, jak Dakar wpłynął na jego życie.
Tekst: Jakub Lipczik
Zdjęcia: Jacek Bonecki
Jaki był mały Rafał Sonik?
Byłem niespokojnym duchem. Kiedy miałem jedenaście lat, namówiłem młodą nauczycielkę i jej chłopaka, żeby pojechali ze mną na narty. Uciekliśmy na cały tydzień. Zadzwoniliśmy z Zakopanego do rodziców, żeby się nie martwili, i zapewniliśmy: mamy opiekunów! Oni byli przerażeni, a my uciekliśmy, bo po prostu była piękna zima. W liceum to się nie zmieniło, cały czas kombinowałem, żeby coś się działo.
To natura chuligana pana wołała?
Nie, we mnie nigdy nie było destruktora ani lesera. Ja miałem w sobie zawsze jakąś potrzebę kreacji, czyli zmieniania tego, co się wokół mnie dzieje, nawet najdrobniejszych rzeczy. Mój przyjaciel, ks. Andrzej Augustyński, mówi: „jak stół by nie był nakryty, ty zawsze będziesz wszystko przestawiał”. Ja natomiast przyjmuje, że tym się różnimy od wszystkich innych stworzeń, że poprawiamy. To jest dla mnie zupełnie normalne. Kiedy dostałem pierwsze narty, od razu zacząłem się zastanawiać, co zrobić, żeby były lepsze. Chciałem znaleźć plastik bardziej śliski niż ślizg, który miałem w swoich nartach. W efekcie przetopiłem wiadra, z których zrobiłem nowe ślizgi.
Domyśla się pan, skąd u pana taki charakter?
Chyba winna jest kompilacja genów. Moja mama była w tamtych czasach bardzo innowacyjna, a ojciec nie był facetem, który biernie stał w kącie. Ale najciekawsza jest chyba historia pradziadka, który w dużej mierze przyczynił się do tego, kim dzisiaj jestem. Pamiętam go jeszcze z czasów, kiedy miałem 4 lata. Wtedy po raz pierwszy pojechałem w odwiedziny do moich dziadków w Krakowie. Był tam sędziwy mężczyzna nietypowo ubrany. Miał kowbojki, skórzaną kurtkę, dziwną koszulę i kapelusz. Zobaczyłem go, zanim jeszcze obejrzałem pierwszy western, więc był dla mnie zjawiskiem niesamowitym. Jak się później okazało, ten człowiek był właśnie moim pradziadkiem. Pamiętam, że cały czas podróżował, tydzień był w domu, a potem od razu wypływał. Ktoś ostatnio powiedział, że „przecież ty jesteś taki jak pradziadek”. To „wiercipięctwo” tak mi zostało, chociaż zwracam uwagę na „stopklatki”, żeby na chwilę podziałać w trybie slow. Te zatrzymania robię najczęściej w moich ulubionych miejscach, np. w Miami.
Jest pan wtedy zupełnie niedostępny?
Odbieram kilka telefonów, ale potem odpoczywam. Nie może być tak, że proza życia zabrania robić to, co się kocha. Marzenia są przecież po to, żeby je spełniać, zwłaszcza te najmniejsze.
Rodzice wspierali pana w dążeniu do realizacji marzeń? Ojciec proponował, by próbował pan innych dyscyplin sportu?
Mój ojciec przekazał mi dwie bardzo ważne rzeczy w życiu. Nie zrobił tego w celach moralizatorskich, pokazał mi je swoją postawą. Mówił, że jeżeli coś robię i chcę, żeby to było wykonane dobrze, to muszę to zrobić z pasją. Bez niej lepiej w ogóle niczego nie zaczynać albo nie spodziewać się jakiegokolwiek rezultatu. Odnoszę to także do tych zwykłych sytuacji – biegniesz do autobusu, musisz dobiec i zrobisz wszystko, żeby do niego wsiąść. Tak było właśnie z moim pierwszym Dakarem. Mieliśmy wtedy masę różnych problemów – po drugim etapie silnik nie odpalił, a ja musiałem pokonać jeszcze 630 kilometrów do biwaku, gdzie dopiero można było naprawić quada. Najpierw ciągnął mnie Argentyńczyk, a potem Anglicy swoją ciężarówką, choć jazda quadem za takim samochodem jest koszmarnie trudna. Dopiero po 200 kilometrach przyjechał samochód serwisowy, który ciągnął mnie przez kolejny odcinek. Myślę, że gdyby nie to pamiętne zdanie o pasji, wypowiedziane kiedyś przez mojego ojca, to na pewno wielokrotnie poddałbym się w czasie rajdu.
Czy brnięcie do osiągnięcia celu za wszelką cenę stało się kiedyś przyczyną poważniejszych problemów?
Pewnie. Myślę, że Dakar jest tego najlepszym przykładem. Po rajdzie w 2010 roku wiedziałem, że mogę wygrać każdy kolejny etap. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, że prawa Murphy’ego nie są wymysłem, a wynikają z obserwacji i zebranych doświadczeń. Nieszczęście nie jest wynikiem jednego dużego problemu, tylko nagromadzeniem minimalnych nieprawidłowości, które pojedynczo mogą być nawet niezauważalne. Tak wtedy się wydarzyło, mimo że nie popełniłem jakiegoś jednego widocznego błędu. To był splot wielu drobiazgów, które zlekceważyłem. W efekcie pod koniec pierwszego odcinka specjalnego połamałem nie tylko quada, lecz także palce.
To oczywiście spowodowało, że byłem zmuszony się wycofać. Nie musiałem tego rajdu wygrać, nawet nie musiałem być w pierwszej trójce. Wystarczyło dojechać do mety bez większego problemu, a ja już na pierwszym odcinku zakończyłem przygodę… Miałem genialny rok, wszystko udawało się dojechać. Nagle kumulacja pechowych wydarzeń w pierwszym odcinku… Czasami trzeba też wiedzieć, kiedy odpuścić.
Podczas rajdu konkurujące zespoły wspierają się wzajemnie?
Bywa różnie, ale tak, staram się wspierać konkurencyjne zespoły, tym bardziej że zwykle są to zawodnicy młodsi ode mnie, więc jako „weteran” czuję się odpowiedzialny za młodych polskich zawodników, którzy reprezentują nasz kraj w tym sporcie. Zawsze życzę im sukcesów i nie odczuwam zazdrości o ich wyniki sportowe. Cieszę się z nich.
Czy doświadczenia zdobywane podczas rajdów wykorzystuje pan także w życiu, np. w biznesie?
Dakar w ogóle zmienia życie. Zanim zacząłem jeździć, byłem trochę innym facetem. Gdybyś przed moim pierwszym Dakarem spóźnił się na wywiad, pewnie byłbym wkurzony, a jeszcze bardziej, gdybym to ja się spóźnił. Teraz nie uznaje takich utrudnień za coś szczególnie przeszkadzającego. Dakar bardzo dobrze uczy opanowania emocji wobec rzeczy, na które nie mamy wpływu. Tam cały czas coś jest nie tak.
Nie wiem, jak jest z samochodem czy motocyklem, ale z quadem bez przerwy coś się dzieje. Albo pada nawigacja, albo jest przebite koło, a jeśli nie ma dwóch poprzednich, to wysiada elektryka itd. Kiedy nie pojawiają się żadne kłopoty, to trzeba być podejrzliwym, bo to jest aż dziwne. Skala tych problemów jest oczywiście bardzo różna – od takich, które tylko nas spowalniają, aż do tych, które kompletnie wyłączają z rywalizacji. W zwykłym „dakarowym” stanie psychiki łapię się tę skalę: tym się nie martwię, a to zrobię na mecie. Ja Dakar nazywam życiem w pigułce. Życiem, które przeżywa się intensywne tylko w dwa tygodnie. Potem te wszystkie doświadczenia możemy wykorzystać w codzienności. Podczas Dakaru dużo szybciej widzimy rezultaty podejmowanych przez nas decyzji. Dlatego doradzam każdemu, kto chciałby przeżywać życie bardziej świadomie, by spróbował swoich sił w rajdzie.
Nie trzeba startować potem drugi czy kolejny raz. I to też jest rada dla wszystkich przedsiębiorców. Rajd nauczy ich wszystkiego – od oceny skali problemu, aż po naukę, że zostaniesz ukarany za popełnienie błędu od razu, nawet za najmniejsze błędy – nie tylko te techniczne, lecz także typowo ludzkie, np. źle oceni się umiejętności albo psychikę człowieka z ekipy.
Jest pan zaangażowany w wiele projektów zarówno biznesowych, jak i społecznych. Nie ma pan problemów z pogodzeniem wszystkich tych działań?
Raczej nie, jestem bardzo dobrze zorganizowany. Jeśli robi się coś, co się chce robić, to nie wymaga to wówczas żadnego wysiłku. Ja teraz jestem w komfortowej sytuacji, ponieważ w większości przypadków robię to, co chcę, a nie to, co muszę, więc wszystko się równoważy. Uważam, że jest to kolejny element szczęśliwego życia. Ważne jest uświadomienie sobie, że nie da się zdobyć wszystkich szczytów we wszystkich kategoriach.
Słyszałem kiedyś wypowiedź jednego z poznańskich muzyków: „jak się robi, co się lubi, to nie trzeba pracować”.
Zgadzam się. Ja nie pracuję, jeśli mam ze swoich zajęć bardzo dużo przyjemności.
Podczas rajdów porusza się pan quadem. A czym na co dzień jeździ Rafał Sonik?
W mojej kolekcji nie ma pojazdów, które są nierozsądne.
Jestem zachwycony Nissanem GTR, uważam, że jest to zdecydowanie najlepszy samochód sportowy. Udało mi się nawet namówić na to auto Roberta Kubicę. Robert kłócił się ze mną przez kilka godzin, mówił, że GTR jest do niczego. Ja natomiast nigdy z tą opinią się nie zgodzę, dlatego mam już trzeciego. W garażu trzymam też R8, dwa XKR-y, dwa Abarthy, dwa BMW 7, Audi TT RS. Wszystkie są przyjemnością motoryzacyjną. Uwielbiam Jaguary, bo są piękne i szybkie, ale mało praktyczne i na pewno niedorównujące GTR.
To pewnie pana syn jest wniebowzięty, mając do dyspozycji taki garaż?
Rzeczywiście pewnie wielu jego kolegów chciałoby mieć takie możliwości i nie raz troszkę mu zazdrościli, ale mój syn jest skromnym młodym człowiekiem i najbardziej ucieszył się z historycznego Fiata 500, którego kupiłem mu kilka lat temu.
A jakie są pana najbliższe plany sportowe? Będzie następny Puchar Świata?
Rajd Pharaons w Egipcie na przełomie września i października kończy rywalizację o Puchar Świata. Jestem w czołówce, ale trudno jeszcze wyrokować, jaki będzie finał.
Mimo to mogę z całą pewnością powiedzieć, że jeśli nie teraz, to w przyszłości będzie następny Puchar Świata. Będę o niego walczył, aż znów go zdobędę.