Traktoriada
Świat zdobywa się na wiele różnych sposobów: szybkich i szybszych, drogich i droższych lub po prostu banalnych. Można przy tym, i często tak bywa, zatracić sens niespiesznego zwiedzania, wnikliwego odkrywania i autentycznego poznawania. Tego wszystkiego nie utraciła nietuzinkowa wyprawa traktorem do serca Ameryki Południowej – Traktoriada.
Tekst: Krystian Lurka
Ilustracja: Marcin Polański (na podstawie www.fotolia.pl)
Zalążek pomysłu wykiełkował na polu równie dalekim, jak wspomniana przed chwilą Ameryka Południowa, z tą różnicą, że w zupełnie odwrotnym kierunku geograficznym. Na polu – dosłownie i w przenośni. W 1998 roku, podczas siedmiomiesięcznej wyprawy podróżnika Marcina Obałka do Indii.
– Gdzieś w dolinie Indusu w Pakistanie widziałem orającego ziemię uprawną rolnika na Ursusie C330
– wspomina pomysłodawca Traktoriady. Jak to często w życiu bywa, mały impuls stał się początkiem wielkiej przygody. Przygody, która z przerwami, problemami i nadziejami trwa do dziś.
Dla Marcina Obałka, poznanianina, obrońcy przyrody i pilota wycieczek, nie były to ani pierwsze kroki, ani nawet drugie kroki w nieznanym mu kierunku. Przewodniczący stowarzyszenia „Czysty Świat”, który (jeśli zajdzie taka potrzeba) staje się sternikiem łodzi, archeologiem czy mechanikiem samochodowym, na mapie swoich podbojów krajoznawczych ma już m.in. trasy Jedwabnym Szlakiem do Indii i koleją transsyberyjską nad Bajkał i w góry Sajanu Wschodniego. Tym razem ze współtowarzyszami wyznaczył sobie inne zadanie. Postanowił odkrywać świat w sposób, w jaki nikt do tej pory tego nie robił, a już tym bardziej nie w taki, jaki oferują biura turystyczne czy ekskluzywne wycieczki indywidualne. Obałek chciał przemierzyć tysiące kilometrów egzotycznych dróg i bezdroży tak samo jak zapamiętany azjatycki rolnik, uprawiający swoją ziemię traktorem.
– Oj, początki były trudne… – wspomina. – Pierwsze próby wypożyczenia ciągnika na wyprawę trwały miesiące i nie przyniosły żadnego rezultatu. Dopiero przy drugim podejściu udało mi się nakłonić dyrektora biura handlu zagranicznego Ursusa do udostępnienia nam ciągnika. Zarząd decyzję „przyklepał” i można było wyruszać w świat! – mówi.
Nie wiadomo było, czego należy się spodziewać po czerwonej maszynie z maksymalną prędkością jazdy 29,43 km/h, ale w głowie pomysłodawcy dojrzewał już ambitny plan. Marcin (drugi motor napędowy wyprawy, obok tego pierwszego mechanicznego) wybrał cel traktorowej trasy. Jako że początkowe zamiary pokrzyżowała sytuacja polityczna krajów, przez które miała przebiegać wyprawa, postanowił wybrać inny kierunek. Traktoriada miała zawitać do krajów Ameryki Południowej. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, jaki będzie finał kilkumiesięcznego planu wycieczki.
Czerwony „powolniak”
Po czterech latach przyszła pora na realizacje wyprawy w równie dalekie miejsce. Zachód – bardzo odległy i do tego ze znacznym odchyleniem w kierunku południowym. Pierwszym punktem na trasie kilkuosobowej Traktoriady był Urugwaj. Po uporaniu się ze wszystkim wymaganymi formalnościami w kraju i za oceanem, ekipa czekała na rozpoczęcie startu. Sprzęt i pojazdy przypłynęły, podróżnicy mieli podpisane wszystkie pozwolenia i zezwolenia, byli gotowi i psychicznie, i fizycznie. Pozostało do zrobienia już tylko jedno.
Tuż przed pierwszym odpaleniem traktora i współtowarzyszącej mu ciężarówki Mercedes 1017 LS podróżnicy zgodnie z tradycją ochrzcili pojazdy. Rozbijając butelki wina musującego, kosztującego 1 peso, nadali im imiona. Ursusa nazwano Tranquilo (z języka hiszpańskiego „powolny”, „spokojny”), a ciężarówkę – Mañana (tłumaczone jako „jutro”). Nazwy związane z niedużymi prędkościami osiąganymi na drodze pasowały doskonale nie tylko ze względu na szybkość maszyn.
– W urzędzie celnym, skąd odbieraliśmy nasze pojazdy po morskim transporcie z Polski, zawsze słyszeliśmy: „Panowie, wszystko załatwimy, ale mañana, tranquilo, nie denerwujcie się!”
– relacjonują uczestnicy wyprawy. Wszystko odbywało się w duchu niespiesznego i swobodnego stylu życia południowoamerykańskiego społeczeństwa. Zarówno otaczająca ich codzienność, jak i przemieszczanie się ekipy.
Kiedy w końcu 3600-kilowy ciągnik dostojnie wyruszył drogami gruntowymi, przed ich oczami i kołami ukazała się prawdziwa, nieznana im dotąd Ameryka Południowa. Już od pierwszych kilometrów. Ta zwyczajna i ta niezwyczajna, malownicza i brudna, ta, która potrafi zrelaksować i dać w kość. Podróżując bez klimatyzacji, śpiąc w niewielkim namiocie rozbijanym zaraz przy traktorze, bez skórzanych foteli i amortyzatorów, zespół z Obałkiem musiał przywyknąć do ekstremalnych warunków życia. Ekipa początkowo kierowała się w stronę górzystych terenów, żeby przetestować swoje maszyny.
Po chrzcie, tym z imionami, przyszedł czas na chrzest bojowy. Marcin mówił, że podobno polskie traktory nigdy się nie psują. Prawie się w tym nie pomylił.
– Co prawda odpadało z niego po kolei wszystko, co mogło odpaść, ale jak się okazywało, były to części zbędne, a ich brak nie przeszkadzał w kontynuacji wyprawy – opowiadał. – Owszem, zdarzały się drobne awarie, typu alternator, który popsuł się jeszcze w Polsce, czy zapchany ssak w baku, ale to naprawdę drobnostki
– wspominał. Po wstępnym zapoznaniu się ze sprzętem i możliwościami technicznymi zespół ruszył w dalszą trasę według wyznaczonego planu.
Minęła pierwsza cześć podróży, ale nie minęły chęci Obałka i kompanów. Uczestnicy wyprawy się zmieniali, ale aspiracja pozostała bez zmian. Niezależnie od tego, czy z przyjaciółmi z Polski, z Niemiec, czy z Argentyny Traktoriada stale poruszała się do przodu. Trasa Urugwaj-Argentyna-Boliwia-Chile-Boliwia urzekła swoimi malowniczymi ujęciami, podobnymi do tych znanych z widokówek czy komputerowych tapet na pulpit. Ale nie tylko. Ameryka Południowa to piękno świata ze wszystkimi swoimi bolączkami natury ludzkiej i współczesnej. A Traktoriada to powolny i uważny obserwator.
„W Boliwii strajki i blokady głównych dróg są w całym kraju, szczególnie w Jungas i Chapare, ale nasza ekipa ciągle brnie przed siebie”
– opisywał Obałek. Od pobytu w Boliwii zawsze ubrany w kapelusz podobny do tego, który nosił Indiana Jones.
Świadek codzienności
Najpierw Urugwaj, potem Argentyna, Boliwia i Chile.
Gdy kończyła się pierwsza część Traktoriady, na kalendarzach widniał już napis „luty 2003”.
„Wprawdzie za nami już m.in. prowincja Misiones z plantacjami yerba mate, największe winnice Ameryki Łacińskiej (San Juan i Mendoza), najwyższy szczyt Ameryki Południowej Aconcagua, ale za to czekają na nas pachnące sady w dolinie Rio Negro, Zatoka Pingwinów, legendarny Cerro Torre, falujące łąki pampy, wszechobecne kaktusy, najpiękniejsze na świecie lasy mieszane buków patagońskich z araukarią i cyprysem, no i oczywiście groźne, ośnieżone szczyty i największe lodowce górskie świata, odbijające się w szmaragdowych wodach jezior”
– pisał w sprawozdaniu swojej wyprawy główny kierowca traktora. Zauroczeni odległym światem i sposobem wędrówki pokonywali kolejne etapy Traktoriady w Ameryce Południowej, rzucając sobie jeszcze odważniejsze wyzwanie. Jego i ich marzeniem stało się okrążenie kuli ziemskiej poczciwą polską maszyną rolniczą.
Minął etap drugi, trzeci i czwarty, każdy po kilka miesięcy w Ameryce Południowej. W roku 2005 mieli już za sobą przejechane drogi, dróżki i ścieżki Urugwaju, Argentyny, Boliwii, Chile i Peru.
„Do tej pory udało nam się przejechać około 20 tysięcy kilometrów. Przejechaliśmy przez dżunglę amazońską, ośnieżone przełęcze andyjskie, największe słone jezioro świata, gorącą pustynię Atacama, pola gejzerów i bezkresną pampę” – zdawał relację w trakcie podróży.
Kwiat myśli technicznej polskich inżynierów nie zawiódł prawie wcale. Był lepszy od niejednego wyspecjalizowanego pojazdu podróżniczego. Jego sposób poruszania się był specyficzny. Trzeba było się przyzwyczaić i okiełzać go umiejętnie.
– Parametry techniczne pojazdu nie pozwalały na rozwijanie rekordowych szybkości. Wręcz przeciwnie, pokonując dziennie średnio 150 kilometrów, byliśmy w stanie lepiej przyjrzeć się odwiedzanym miejscom
– wspomina Obałek. Wada, którą w warunkach życia codziennego okazałaby się udręką, w tym przypadku stała się podróżniczym strzałem w dziesiątkę. Podczas kolejnych powolnych etapów i długich miesięcy spędzonych na fotelu operatora traktora (bo tak profesjonalnie nazywa się miejsce kierowcy), globtroterzy przemierzyli prawie całą południową cześć kontynentu. Z aparatem fotograficznym i setkami ujęć, które mogłyby stać się doskonałym ilustrowanym albumem ze zdjęciami. Uśmiechy ludzi o specyficznej urodzie, sytuacje i historie złapane w kadr, lamy, węże, pancerniki i pejzaże z rezerwatu fauny andyjskiej, przełęcze w górach Cordillera Occidental i Andach Patagońskich – takie obrazki, nawet bez lustrzanki czy cyfrówki, na zawsze pozostają w pamięci. Podróżnicy o tym wiedzą.
– Docieramy w bardzo interesujące miejsce. Okolice przypominają o deszczu meteorów, który przed tysiącami lat tu spadł. Największy krater ma wielkość stadionu olimpijskiego. Idealnie okrągły. Pośrodku okrągły stawek – jedyne źródło wody w okolicy. Nieco mniejszych kraterów jest jeszcze kilka
– pamięta dokładnie szef Traktoriady.
Minęła piątą i szósta cześć eskapady. Był marzec 2010 roku.
Uważnie patrzący gość
– Ciągnik pozwala dotrzeć do miejsc, do których nie dochodzą drogi, nie dojeżdżają inne auta, gdzie nie ma turystów… – opisuje Obałek. – Daje nam to możliwość poznania z bliska kultury, religii, obrzędów, kuchni i mieszkańców poszczególnych regionów – mówi.
Podróżnik wspomina pomoc, której udzielił nieznajomym mieszkańcom:
– Pamiętam, jak w Tambo (w południowej Boliwii) wyciągałem traktorem autobus z pasażerami, który utknął na środku rzeki. Pomogłem – mówi. Tam to jest standard. W Boliwii często nie ma mostów, a autobus musi przejechać brodem… – wyjaśnia.
Jak sam mówi, z opowieści takich jak ta mógłby napisać kilka rozdziałów książki, które można by zatytułować: „dżungla amazońska”, „ośnieżone przełęcze andyjskie”, „największe słone jezioro świata”, „gorąca pustynia Atacama”, „pola gejzerów” i „bezkresna pampa”. Na pewno wszystkie z nich byłyby tak samo obrazowe, fascynujące i równie dobrze zapadające w pamięć. Zarówno ze względu na ludzi, jak i na przyrodę. Na trywialne pytanie: „po co podróżujesz?”, Obałek odpowiada:
– A po co Kolumb płynął w nieznane? Po co ludzie stanęli na księżycu? Mnie osobiście pcha do przodu ku temu, co niewiadome. Mam chęć odkrywania, nie tylko w sensie geograficznym. Może kiedyś to pragnienie i potrzeba sprawią, że jego marzenie o pokonaniu trasy wokół całego globu się spełni.
Traktoriada