Ludzkie zoo – Ucieczka
Myśląc o rozwoju cywilizacji, siłą rzeczy wyobrażamy sobie rozkwit miast. Mało komu przychodzi do głowy, że miasta są dla nas jak gigantyczne ogrody zoologiczne. Ale natura upomina się o swoje, dlatego tęsknota za powrotem na jej łono wciąż daje o sobie znać. Na tyle mocno, że urasta do rangi mody. Zupełnie odwrotnie niż dawniej, kiedy to właśnie przeprowadzka do miasta była prawdziwym awansem.
Tekst: dr Tomasz Kozłowski
W latach 70. ogromną furorę w polskiej telewizji zrobił serial „Daleko od szosy”. Starsi pamiętają, ale młodszym trzeba już chyba przypomnieć, że główny bohater, niejaki Leszek Górecki, poczciwina z podłódzkiej wsi, urastał w nim niemal do rangi socrealistycznego superbohatera: reprezentował ucieleśniony mit o peerelowskim awansie z zapyziałej wioseczki. Niesiony marzeniem o skończeniu zawodówki i pracy za kierownicą dostawczaka, przeżywa najróżniejsze perypetie i kosi życiowe zakręty (z góry przepraszam za spoilowanie). Idzie do wojska, przez pewien czas pracuje na Śląsku, a gdy wreszcie zdobywa uprawnienia do prowadzenia ciężarówek, rusza po więcej, mało mu. Idzie do technikum. W tym czasie poznaje Anię, w której się zakochuje. Dziewczyna pochodzi z Łodzi, niedalekiej, ale jednocześnie tak nieosiągalnej. Łódź jest dla Leszka niczym Manhattan, a tamtejsza młodzież jest jak młodzi i piękni bogowie, od których dzieli go nieprzekraczalny dystans. Ania szczęśliwie rozpala w Leszku dalsze ambicje i ten – ostatecznie – nie tylko żeni się z nią, ale idzie również na politechnikę…
Ten sielankowy landszafcik był wówczas jednocześnie reprezentacją marzeń tysięcy młodych ludzi przywiązanych do „tacinej” ziemi gdzieś na prowincji. Wielu, tak jak Leszek, marzyło o wyrwaniu się do miasta, zrobieniu kariery, przynajmniej takiej, na jaką pozwalały zeszłosystemowe ograniczenia i standardy. I faktycznie taki drenaż, czy wręcz exodus, zainspirowany życiem Leszka czy też nie, dokonywał się. Najskuteczniej do miast intensywnie rozwijających się, gdzie powstawały duże zagłębia przemysłowe. Mnożące się fabryki i zakłady potrzebowały załóg i wiejska ludność świetnie się do tego celu nadawała.
Przeprowadzka do miast stawała się zatem dla wielu realną szansą na skalę znacznie większą niż dziś i jednocześnie powodem do dumy. Wieś – mimo propagandy o sojuszu robotniczo-chłopskim – chyba wciąż miała zły PR, czego wyraz dał choćby w „Konopielce” Edward Redliński (pan delegat z powiatu wypala wszak w krytycznym momencie, że polska wieś jest zacofana, a zacofany to taki, gdzie głód, smród i zabobony!). Pożegnanie z wsią to pożegnanie z ciemnotą i przesądem. Miasto to dla tych co ambitniejszych jedyna alternatywa – podprogowo taki właśnie przekaz media, chcąc nie chcąc, lansowały. Wyjazd ze wsi sam w sobie stanowił już pewną formę społecznej nobilitacji, czego echa przetrwały zresztą w pewnej skarlałej formie po dziś dzień.
Hierarchia w zoologu
Ten trend powoli jednak dziś się różnicuje. O ile młodzi na wsiach wciąż marzą o życiu w mieście, o tyle w ich starszych kolegach, uwięzionych z stalowo-szklanych korporacyjnych warowniach, odżywa marzenie o powrocie na wieś. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro uczeni – tacy jak choćby Desmond Morris – już dawno zauważyli, że współczesna cywilizacja jest dla nas wysoce zaawansowanym, ale jednak, ogrodem zoologicznym. Może nie jesteśmy „hodowani” na polach jak w „Matriksie” rodzeństwa Wachowskich, ale w jakiejś formie zniewoleni – zapewne. Mamy szerokopasmowy Internet i bieżącą wodę, zaopatrzone galerie handlowe i miejsca na parkingu, strzeżone osiedla, kuchenki mikrofalowe, telewizję kablową i pralki. Ale w dalszym ciągu są to warunki skrajnie nienaturalne.
Paradoksalnie, zwierzęta w zoo, którym stara się odtworzyć ich naturalne środowisko, mogą czuć się znacznie swobodniej i naturalniej niż przedstawiciele homo sapiens otoczeni na co dzień betonem, szkłem i asfaltem. Wielkomiejskie parki i trawniki nie są w stanie zrekompensować wbudowanej w nas biologicznie tęsknoty za sawanną. Być może zatem stąd pragnienie porzucenia miasta? Prawdopodobnie, choć nie jest to jedyna przyczyna. Druga, prócz naturalnej nostalgii za wodą czystą i trawą zieloną, ma już nieco bardziej przyziemną proweniencję: chęć wyróżnienia się na tle reszty.
Ekonomiści w swoich teoriach wymieniają dobra pozycjonujące i niepozycjonujące. Pozycjonujące to te, dzięki którym możemy skutecznie budować swoją pozycję na hierarchicznej drabinie. W tym celu potrafimy wykorzystać praktycznie wszystko, każdy nabywany produkt – od kawy poprzez spinki do mankietów aż po samochód czy mieszkanie – w jakiś sposób świadczy o naszym miejscu w strukturze społecznej. Mamy do tego wręcz naturalną skłonność, jako że nawet małe dzieci potrafią świetnie ustalać reguły „kto jest pod kim” na podstawie zupełnie abstrakcyjnych kategorii (jak choćby posiadanie konkretnej zabawki czy pionka do gry).
Dobra niepozycjonujące z kolei w żaden sposób nie przyczyniają się do poprawienia naszego statusu, ale są równie istotne (a może nawet istotniejsze). Wśród nich są choćby zdrowie, satysfakcjonujące przyjaźnie i poczucie kontroli nad swoim życiem. W społeczeństwie takim jak nasze dzisiejsze, a więc w świecie szalejącej konsumpcji i towarzyskich list przebojów przetaczających się przez portale społecznościowe, ludzie z upodobaniem koncentrują się w szczególności na wartościach pozycjonujących. Stąd nieustająca, rosnąca potrzeba posiadania, ale także afiszowania się ze świeżymi nabytkami.
Odpowiedź na pytanie „mieć czy być” ewidentnie przechyla się w stronę „mieć”. I w takim właśnie kontekście odżywa moda za powrotem do wsi spokojnej, wesołej. Jak to możliwe, że niejako wyszydzana wcześniej, zacofana i zakompleksiona siostra miasta, nagle zaczyna odrabiać straty i być jasnym obiektem pożądania młodych, bogacących się? Stąd też ogromna popularność agroturystyki nowego typu, która za ciężkie pieniądze proponuje dojenie krów, ubijanie masła, bielenie ścian i żniwa, oczywiście w imię wszędobylskiego rozwoju osobistego. Ale to tylko pozór: pod płaszczykiem przeorientowania się na „być”, drzemie wciąż złowrogie licho, które korci, by jakoś się wywyższyć, wyróżnić. Gdyby była to oferta tania, prawdopodobnie korporacyjni wyjadacze i hipsterzy nie zwróciliby na nią uwagi.
W świecie konsumpcji – jak przekonuje choćby Geoffrey Miller – wszystko jest komunikatem. Nasze decyzje nabywcze, sposób ubierania się, preferowane menu, charakter związku partnerskiego – wszystko to w jakiś sposób ma za zadanie świadczyć o nas w najbliższym otoczeniu. Zmiana preferencji, odstawienie na bok urlopu na Filipinach w imię świadomego wypasania gęsi gdzieś na Podlasiu czy zbierania lawendy na Mazurach również stanowi – wyjątkowo specyficzny, ale to tylko lepiej – komunikat.
Zamienić suburbia na ranczo
Ucieczka na wieś stała się dziś kolejnym z dóbr pozycjonujących. Ucieka bowiem nie każdy, a ten, kogo stać (mentalnie czy materialnie – wszystko jedno), kto chce zakomunikować otoczeniu, że oto drastycznie przeorientowuje priorytety. Nazarabiał się już dość, nastresował, zmęczył organizm, nawyniszczał swoich bliskich w rodzinnych relacjach, pora zatem zrzucić bagaż i choćby wyjechać w Bieszczady. Co więcej, popkultura uwielbia tego rodzaju metamorfozy. W pismach dla młodych i bogatych co chwila pojawiają się doniesienia o podobnych prowiejskich „nawróceniach”. I, przyznać trzeba, wiele z nich niepozbawionych jest osobliwego uroku.
Niezwykle ciekawą kompilacją tego rodzaju przeobrażeń jest książka – i to sprzed paru lat – „Miastowi” Anny Kamińskiej. Autorka przedstawia w niej kilkadziesiąt wywiadów z osobami, które pewnego dnia zdecydowały o porzuceniu dotychczasowego koncernowego kieratu na korzyść „świadomego życia”. Decyzje wielu z nich postawiły na ostrzu noża rodzinny majątek, reputację… Ale opłaciło się. Nagroda okazała się godna poczynionych inwestycji. Każdy wylądował w wymarzonym, swoim miejscu na ziemi. Każdy poświęcił się osobliwej, fascynującej na swój sposób czynności: wyrabianiu sera, produkcji mebli, tłoczeniu oleju, uprawie drzewek owocowych. Bardzo daleko, na antypodach przyjętej w społeczeństwie konsumentów sztywnej procedury etykietowania.
Czy z powrotu na wieś i życia z owoców pracy własnych rąk można – nieoczekiwanie – wykuć społeczny prestiż? Najwyraźniej. Powrót do źródeł, odwrotna droga Leszka Góreckiego, nagle staje się przedmiotem ogólnonarodowych tęsknot, czemu zresztą wyraz daje oferta rozrywkowa. Czy nie na fali podobnych sentymentów wypłynęły w Polsce choćby takie produkcje jak „Ranczo”, a za granicą „Pod słońcem Toskanii” czy „Podróż na sto stóp”? W każdej z tych opowieści główni bohaterowie wiodą życie w niewielkich miasteczkach, blisko natury i jeszcze bliżej innych ludzi. Rozkoszują się miejscową kuchnią, kultywują różnorakie grupowe rytuały, pielęgnują swoje relacje, żyją pełnią życia. Widownia z kolei łakomie pochłania owe marzenia i obiecuje sobie w duchu, że „jeszcze przyjdzie taki dzień, gdy…”.
Hagiografie doby konsumpcji
Nie byłbym sobą, gdybym chwilę się nad tym trendem nie zadumał i nie starał się odnaleźć jakichś analogii. Można odnieść wrażenie, że podobne opowiastki pełnią rolę zbliżoną do przypowieści o… świętych. O altruistach gotowych np. poświęcić życie za drugiego człowieka. Święci wyznaczają na nowo pewien mityczny standard. Ale przez fakt, że rzeczywiście chodzili kiedyś po ziemi, poprzeczka ustawiona jest dla każdego wierzącego bardzo wysoko. Jednakże z owych wysokości płynie mimo wszystko retoryczna puenta: „Można? Można”. Socjolog powiedziałby, że społeczeństwo dzięki tym wysokim nienaturalnie standardom zyskuje na stabilności.
Dla zdecydowanej większości ludzi są owe etyczne wyżyny nieosiągalne, ale sam fakt, że jesteśmy ich świadomi, że przynajmniej staramy się działać wedle platonicznych wskazówek powoduje, że ogół zyskuje, staje się odrobinę lepszy, krztynę mniej dziki. I tu dochodzimy do meritum: czy nie jest tak, że podobną, stabilizującą funkcję pełnią opowiastki o powrotach na wieś. Są jak wentyl bezpieczeństwa, ostatnia deska ratunku. Nie pamiętać o ogrodach – toż to prawie grzech. I historie te mają potężną robotę do wykonania.
Nie trzeba daleko szukać. Ostatnio cyberprzestrzeń obiegła niepokojąca wiadomość: rosną miliony corocznie przeznaczane na leki wspomagające zdrowie psychiczne Polaków. Mnożą się wszelakie zaburzenia i depresja. Coraz gęściej na mapie kraju wykwitają rozwody i separacje, a samobójstw już od dawna jest więcej niż zabójstw. Z pewnością o etiologii owych traum można by dużo i jeszcze dłużej opowiadać, czy będzie jednak rażącym nadużyciem spytać retorycznie: a czego spodziewać się po bytowaniu w (nawet najbardziej wypasionym, ale jednak) zoo? Historyjki o tych, którym udało się z owego kieratu wyrwać, wrócić do „ogrodów” i odetchnąć pełną piersią, stanowią zatem coś na kształt współczesnej konsumpcyjnej mitologii. Dzięki niej łatwiej jest znosić codzienne trudy i mamić się mirażami w rodzaju: jeszcze rok, dwa, odłożę trochę więcej pieniędzy na swój własny start i ostatecznie sam zrobię coś podobnego.
Piwne ogródki zamiast ogrodów
Oczywiście – na szczęście – do podobnych wolt dochodzi bardzo rzadko. Taka rewolucja w jednoznaczny sposób zniszczyłaby fundamenty współczesnego porządku, z zauważalną, bolesną szkodą dla większości. Żaden zachodni kraj nie przetrzymałby takiego powrotu do źródeł, zwolnienia tempa życia, porzucenia dotychczasowej pracy na korzyść bardziej tradycyjnych, zapominanych form bytowania. Wystarczy przecież wyłączyć w Polsce prąd na dwa tygodnie, by cały porządek prawny poszedł w zapomnienie.
Abstrahując od tak apokaliptycznych wizji, w Wolterowskim „Kandydzie” czytamy, że każdy winien uprawiać swój własny ogródek. Cóż jednak pozostaje, gdy marzenie o własnym ogrodzie gdzieś na wsi lub choćby na przedmieściach będzie dla większości nieosiągalne? Uprawiamy więc, jak możemy, swoje własne ogródki (i to nie tylko te kwiatowo-warzywne), bez konieczności wyprowadzek czy wchodzenia z buciorami w plantacje innych.
W społeczeństwie wysokich prędkości wielu z nas z zapałem poszukuje swoich oaz, w których można bez konsekwencji zwolnić i odetchnąć. To stąd biorą się różne nowe masowe hobby, jak choćby przygotowywanie cosplayów, zabawa w preppersów czy „wszędobylska” moda na biegi. Ale przecież nie tylko biegając, ludzie starają się „uprawiać”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ogromny ruch społeczny pod nazwą „piwna rewolucja” jest również epifenomenem podobnych sentymentów. I ponownie cały kraj rozszalał się na punkcje produktów spod mnożących się etykiet domowych piwowarów. Butelki niektórych trunków osiągają zawrotne sumy i mówi się o prawdziwych piwnych spekulantach. Jednocześnie jak grzyby po deszczu wyrastają kolejne puby z multitapami, gdzie popularne piwa nazywane są „pieszczotliwe” „koncernowymi ścierwami”. Podobnych przykładów – nadzwyczajnie popularnych form hobby – moglibyśmy z pewnością podać znacznie więcej.
Funkcjonalne wyjaśnienie tych zjawisk jest oczywiste: każda z tych form gromadzi wielu sympatyków, dla których dana aktywność jest jedynie osobliwym przejawem ponadczasowej treści: kultywowania życia towarzyskiego w sprawdzonych, niewielkich grupach. Każda z nich łączy się ze stosownym rytuałem, każda z nich doczekała się stosownej „usieciowionej” postaci (istnieją wszak aplikacje dla biegaczy, portale dla fanów RPG czy serwisy społecznościowe dla piwomaniaków). I – co chyba najważniejsze – każda jest ucieczką, każda oferuje azyl, wyprawę w upragnione rejony w niezagrażającej domowemu budżetowi mikroskali.
Antropologowie powiedzieliby, że we wszystkich tych przypadkach – masowych hobby – mamy do czynienia z neoplemionami: grupami sympatyków określonej idei, którzy w swoim towarzystwie czują się jak w drugiej rodzinie. Porównują swoje doświadczenia, wymieniają wiedzą, dzielą się nowinkami, zacieśniają więzi. Innymi słowy, starają się czerpać z życia to wszystko, co korporacyjny standard funkcjonowania im odbiera i zamienia na nieustający stres. W miejscach tych kultura dead line’u zamienia się na kulturę przebywania razem – i chyba o to właśnie chodzi w całym przegrupowaniu priorytetów. Prawdziwa wieś zawsze może zaczekać. Tymczasem każdy z grupką znajomych, przy odrobinie dobrych chęci, może zmontować prywatną wioseczkę na swój użytek i poczuć się jak za starych, dobrych, plemiennych czasów.
Ludzkie zoo – Ucieczka