Kieślowski

Kieślowski

Sięgam do teczki, wypada z niej zdjęcie. Powstało w dzień po przyznaniu „Felixa” za „Krótki film o zabijaniu”. Kieślowski: młoda dziennikarka nie potrafiła wymówić nazwiska, tytułem usprawiedliwienia dodała, że to „kompletnie nieznany artysta z Polski”.

Tekst: Dorota Paciarelli
Zdjęcie: Archiwum autora

29.09.2017 piątek / 08:43

Patrz uważnie i pisz

Po upadku muru w Berlinie Wolny Uniwersytet (część zachodnia) zorganizował z Niemieckim Instytutem Badań Gospodarki (DIW) konferencję naukową. Organizatorzy poprosili mnie o wzięcie udziału w jednej z debat i napisanie artykułu naukowego o Berlinie do antologii. Nie miałam pomysłu, o czym pisać, więc poszłam w  miasto. Właściwie poszłam zrobić film dokumentalny o tym, co widzę, gdy tak sobie chodzę i przyglądam się ludziom, miejscom i rzeczom w nowym, zjednoczonym Berlinie. Wykonałam ćwiczenie zadawane przez Krzysztofa Kieślowskiego na warsztatach z reżyserii filmowej w Künstlerhaus Bethanien i po kilku dniach esej był już gotowy. Pytanie, które stawiał Kieślowski brzmiało: Co widzisz, gdy uważnie patrzysz? Co zobaczy na ekranie widz? O czym opowiadasz naprawdę? Te dokumentalne wprawki miały za cel wyostrzenie naszego spojrzenia i nauczenie nas alfabetu widzenia.

Zmieniały się miejsca, które wybierali uczestnicy do swych krótkich dokumentów, ale zasada była zawsze ta sam. Ulica, schodki na placu koło Bethanien, gdzie grupa punków pozdrawiała nas wylewnie,  wiedząc, że zawsze może liczyć na papierosy i kilka marek od nas i Krzysztofa, hala przylotów na lotnisku Tegel, warsztat zegarmistrza, spalona ruina kamienicy, w której starszy pan smutnie się upijał, plac zabaw. Kiedy dzisiaj chodzę po Berlinie, nie rozpoznaję czasem tych miejsc. Esej o Berlinie wszedł potem do kanonu lektur uzupełniających z przedmiotów historia i niemiecki w bawarskich liceach. Dzięki ćwiczeniom  Kieślowskiego zostałam eseistką. Te zapamiętane rady i przestrogi moja własna wrażliwość po latach przyswoiła i wchłonęła. Wystarczyło się zatrzymać, zwolnić tempo, skupić się i dopuścić serię wewnętrznych obrazów, pozornie z sobą niepowiązanych by dotrzeć do sedna, do prawdy.

29.09.2017 piątek / 10:07

Ślepy zaułek czy wyjście bezpieczeństwa?

Jest piątek, świeci słońce, porządkuję materiały z Festiwalu Filmowego Hommage à Kieślowski w Sokołowsku. Ostatni festiwal oscylował tematycznie wokół ideału równości. W 2018 roku, z wielu powodów (Praga, Rewolucja 1968, Niepodległość Polski, Wiosna Ludów) chcemy przyjrzeć się reprezentacjom idei wolności w filmach w jej wymiarze historycznym, etycznym i politycznym. Mamy kompletną swobodę, stąd czujemy ciążącą na nas odpowiedzialność wobec widzów i twórców. Na szybę przy biurku przyklejam pustą, białą kartkę. To jest moja wolność. Biała kartka papieru. Cisza i biel, kolory inkubacji twórczej. Poza tym magma, chaos, setki pomysłów, skojarzeń, biurko przypomina powoli pracownię kreślarską i pracownię Elfriede Jelinek: książki, książki, szkice, szkice, DVD, katalogi.
Wpada mój syn, pijemy kawę, słucham, co wczoraj robił. Kilka dni temu na znak protestu aktorzy okupowali słynną Volksbuehne: teatr, którym kierował Frank Castorf. Kiedy senator kultury wymienił dyrekcję, część zespołu i solidaryzujący się z nim widzowie zajęli budynek. Mój syn dołączył do nich ostatniego wieczoru, doliczył się około tysiąca osób.

„Było smutno”, mówi . „Poczucie rezygnacji i klapy, pomieszane z gniewem, bo już było wiadomo, że policja ma nakaz od senatora, by ich pozwijać. Paliliśmy papierosy przed teatrem, jakaś dziewczyna się popłakała.  Dlaczego nam odbierają teatr, pytała. Dlaczego niszczą coś, co było piękne?”

Co się dzieje w Europie, że młodzi ludzie zajmują teatry, stawiają barykady, żądają więcej autonomii albo mają dość centralistycznej władzy? Czyja wizja wolności na końcu zwycięży? Anarchistyczna, według której zniszczenie to afirmacja życia? Czy taki, powiedzmy, Bakunin czy Stalin pojawi się za chwilę w wersji soft, gładszej i milszej?
Uliczka teraźniejszości stała się ślepym zaułkiem, a europejska historia śmiechu kończy być może swój bieg. Jak wyjść ze ślepych zaułków, w które wpakowały nas neoliberalizm, bezkrytyczna wiara w doktrynę wzrostu i egoizmy narodowe? Co warta jest wolność i pierwsze zdanie niemieckiej konstytucji, które brzmi „Godność człowieka jest nienaruszalna”, gdy każdego dnia ta godność jest naruszana? Co ma z wolności grecki bezrobotny, który musi spać na ulicy, bo został wyeksmitowany z mieszkania za niepłacenie czynszu? Czyja wolność nas dotyczy, a czyje żądania wolności pomijamy milczeniem, w przekonaniu, że należy się ona ze względów rasowych, religijnych czy politycznych tylko nam.

Wszyscy gadają o równości, zauważył Kieślowski w jednym z making off do „Białego”, ale nikt nie chce być równy. Każdy chce być ważniejszy od innego. A jak jest z wolnością? I jakie zrywy wolnościowe mogłyby być wzorcem do porzucenia narodowych egoizmów w Europie, których jesteśmy świadkami każdego dnia? Dobre filmy rzadko oferują odpowiedzi. Ale poszerzają znacznie myślowe horyzonty i uruchamiają w nas określone emocje. Jak plakat w czasie protestów Puls of Europe, na którym stało hasło: Only Zeus can fuck Europe.

29.09.2017 piątek / 11:45

Zdjęcie

Sięgam do teczki, z której wyziera kawałek pożółkłej gazety. Wypada z niej zdjęcie. Na fotografii ja, Krzysztof Kieślowski a w tle nasz przyjaciel Henryk Baranowski,  reżyser teatralny, poeta i dyrektor teatru „Transformtheater” w dzielnicy Kreuzberg. To on był pomysłodawcą założenia w Kuenstlerhaus Bethanien warsztatów z reżyserii filmowej prowadzonych przez polskich, węgierskich i czeskich twórców, którzy w swoich krajach, ze względu na cenzurę lub sytuację kinematografii, nie mogli lub nie chcieli robić filmów.
Mam na tym zdjęciu 31 lat. Od pięciu lat organizuję i tłumaczę warsztaty Krzysztofa Kieślowskiego, Agnieszki Holland, Jacka Petryckiego, Filipa Bajona, Edwarda Zebrowskiego, Witolda Stoka i warsztaty z włoskimi reżyserami. Zarabiam 500 marek zachodnich miesięcznie (250 EURO) i studiuję literaturoznawstwo. Zdjęcie zrobił mój mąż, który jest Włochem i jak zwykle przygotował pasta fagioli, ulubioną potrawę Krzysztofa i klasykę włoskiej kuchni. Mieszkamy w trzypokojowym mieszkaniu od roku. Mamy mało mebli. Nasza córeczka Sarah ma 1,5 roku. Krzysztof jest jej ojcem chrzestnym i gdy przyjeżdża, zawsze coś dla niej przywozi w prezencie. Tym razem jest to mały złoty krzyżyk na łańcuszku, bardzo delikatny. Jestem w ciąży, za miesiąc urodzi się nasze drugie dziecko, któremu damy na imię Francesco, ale nie wiemy jeszcze, że gdy przyjdzie na świat będziemy drżeć o jego zdrowie. Za rok runie berliński mur, ale nikt z nas nie przeczuwa, by dyktatura SED mogła kiedykolwiek runąć. W dniu upadku muru nie będzie mnie w Berlinie. Razem z Krzysztofem i Edwardem Zebrowski będę w tym czasie w Zurychu, gdzie obaj poprowadzą warsztaty ze scenopisarstwa.

Zdjęcie powstało na dzień po tym, gdy Kieślowski otrzymał „Felixa” – nagrodę Europejskiej Akademii Filmowej za „Krótki film o zabijaniu”. Młoda dziennikarka w telewizji nie potrafiła wymówić nazwiska reżysera poprawnie, było jej dość głupio, więc dodała tytułem usprawiedliwienia, że to „kompletnie nieznany artysta z Polski”. Dzisiaj robi doskonałe relacje z festiwali. Kiedy Krzysztof wszedł na scenę, by odebrać nagrodę, czekaliśmy, co powie. Nie znał jeszcze dobrze angielskiego, właściwie w ogóle go nie znał. Powiedział tylko jedno zdanie, które stało się słynne i do dziś jest chętnie cytowane: „I hope Poland is in Europe”.

Następnego dnia wpadł do nas z Henrykiem Baranowskim na obiad. Usiadł na krześle i powiedział, że chciałby mi coś zaproponować. Potrzebna mu będzie dobra agentka, której może ufać. Pomyślał, że najlepszą osobą byłabym ja. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, bo nie miałam zielonego pojęcia, co to znaczy w praktyce. Milczałam. Zmieszał się troszkę i powiedział, że skoro mam wątpliwości, to spyta kogoś innego. Dzisiaj wiem, że mógł to milczenie odebrać jako nieprzyjemne. Gdy milczymy, napisała Hertha Müller, jesteśmy nieprzyjemni. Kiedy mówimy – stajemy się śmieszni. Powiedziałam, że milczę, bo mam wątpliwości, czy go nie rozczaruję. Nie sądzę, odpowiedział. Wzięłam długopis, zgodziłam się i po obiedzie, kawie i winie zaczęliśmy pracować.

List, który piszę na zdjęciu był listem do senatora kultury Berlina, Volkera Hassemera i zawierał podziękowanie i małą prośbę, którą senator natychmiast spełnił. Dzisiaj wiem, że w ten sposób Krzysztof chciał mi okazać, że uważa mnie za przyjaciela i  że tę przyjaźń moją i mojej rodziny ceni. I że mi ufa. Myślę też, że chciał mi najzwyczajniej pomóc, bo wiedział, że powiększa nam się rodzina i liczy się każdy grosz. W moim późniejszym zawodowym życiu nie spotkałam osoby, dla której przyjaźń była tak ważna. Dla niego oznaczała odpowiedzialność za przyjaciół i ich losy, a także czułość i delikatność w serwowaniu dobrych rad i krytyki.

Jacek Bławut powiedział mi kiedyś, że praca z Krzysztofem Kieślowskim na planie do dziesiątego odcinka Dekalogu to była wolność. Kiedy po latach zainicjowałam i rozwijałam film „Pokot” szybko okazało się, że nic nie przebiega tak, jak sobie wyobrażałam. Pojawiały się wciąż dziesiątki problemów, na początku nikt poza mną, pisarką, reżyserką i operatorką kamery nie wierzył w projekt. Praca nad tym projektem była kursem przetrwania i wytrwałości. I sztuki rozstawania się z ludźmi. Taki survival campus, gdzie nie wiesz, czy dożyjesz jutra. Kiedy było krytycznie, wracałam myślami do tej chwili z Krzysztofem Kieślowskim, którą widać na zdjęciu. Do jego daru zaufania i dowodu przyjaźni bez wielkich słów. Z tego niepozornego zdjęcia, z wiary mojej rodziny we mnie, czerpałam nadzieję i pewność, że to, co na początku drogi było książką Olgi Tokarczuk także dzięki mojej wytrwałości i wizji producenckiej stanie się filmem i poruszy serca widowni. Zrozumiałam także determinację Krzysztofa, gdy robił „Dekalog”, a potem „Trzy kolory”.  Produkcja filmu to pędzący pociąg. To bitwa. Nigdy by nie porzucił swego producenta i ludzi, za których czuł się odpowiedzialny. To dzisiaj bardzo rzadka cecha.

Zamykam notebook. Chcę iść w miasto i zobaczyć miejsca, które przemierzał, gdy szedł do pracy ze studentami, miejsca, które lubił, gdzie czasem obserwował ludzi i gdzie łaziliśmy po zajęciach z grupką młodych reżyserów. Nikt z nas nie miał komórek. Nikt nie robił też zdjęć. A jeśli to bardzo rzadko. Nie wiadomo, gdzie są, bo nikt  nie przywiązywał z nas wagi do tego, by sobie jakiekolwiek fotki gdzieś wieszać czy je pokazywać. Byliśmy obecni w chwili. Moja córka twierdzi, że byliśmy ostatnimi hippisami i luzakami. Po nas koniec, kropka, tylko licytacja, szpan, nuda i normy. Kiedy się bawiliśmy, moje dorastając dzieci wolały być z nami niż iść na własne party, bo z nami było podobno zabawniej. Wygłupialiśmy się chętnie, to prawda. Slow to było słowo, którego nikt wtedy nie używał, bo nie było takiej potrzeby. Prawie wszystko było slow. Czuliśmy się, mimo wszelkich ograniczeń, wolni.

4.10.2017, środa 15:26

Kuferek Olka Popowa

Co pozostawił po sobie Kieślowski? Często mnie o to pytają. Nie bardzo umiem na to pytanie odpowiedzieć, z lęku przed patosem i przesadą. Wolę ich szukać w wypowiedziach ludzi, którzy Krzysztofa nie znali, ale wciąż oglądają jego filmy. W „Czerwonym” Zbyszek Zamachowski śpiewa śliczną piosenkę, z muzyką Zbigniewa Preisnera, której tekst jest wierszem Wisławy Szymborskiej o mijaniu się i przemijaniu, o przeznaczeniu być może i o tym, że wszystko jest ze sobą połączone. „Bo każdy koniec to przecież tylko początek.” Jest wielkie moim zdaniem pokrewieństwo między wrażliwością Krzysztofa Kieślowskiego i Wisławy Szymborskiej na otaczający ich świat. Tylko środki są różne.

Kiedy festiwal w Sokołowsku dobiegał końca, zasiedzieliśmy jak każdego dnia wielką grupą przy długim stole. Gwar, kieliszki do wina, podawane z rąk do rąk jedzenie, śmiech, ktoś z kuchni krzyczał, by poczekać na zupę pietruszkową. Za kilka godzin część gości musiała ruszać z powrotem do Warszawy, Pragi, Belgradu, Rzymu, Gdańska, Krakowa, Poznania. Nowe obowiązki, próby teatralne, zdjęcia we Lwowie, pisanie książki, wykłady, pitch kolejnego rojektu. Nikt nie robił zdjęć, nikt  nie wyjął komórki, wszyscy byli zwróceni ku sobie i wsłuchani w to, co mówił ich rozmówca. To też jest tym, pomyślałam, co pozostaje po ludziach. Potrzeba kontynuacji więzi, pielęgnowanie pamięci wyrażone w konkretnych czynach, w działaniu.

Kiedy przyjechałam do Berlina w 1982 roku z paszportem w jedną stronę, ja i mój mąż chodziliśmy do cyrku na występy ostatniego na świecie wielkiego clowna. Nazywał się Oleg Konstantinowicz Popow. Zmarł rok temu. Był poetą. Jego sztuka nie miała nic wspólnego z grymasami i wygłupami typowych clownów cyrkowych. Uważam, że był niedościgniony. Jeden z jego występów jest odpowiedzią na pytanie, co według mnie pozostało po Krzysztofie Kieślowskim. Spróbuję opisać tę scenę z Olkiem Popowem, Rosjaninem, który miał smutne życie, a mimo to potrafił nam pokazać, jak jest piękne – mimo wszystko. Clown, ubrany w kostium Iwanuszki, beztroskiego i naiwnego wagabunda, wchodził na ciemną arenę cyrkową z malutkim kuferkiem z wikliny. Na arenie stało krzesełko w snopie światła. Popow drżał z zimna. Z kuferkiem w dłoni ruszał w stronę świetlnego kręgu. Siadał na krześle i z rozkoszą przeciągał się. Po chwili snop światła przesuwał się i clown zapadał się w ciemność. Drżał z zimna. Rozglądał się i dostrzegał za plecami krąg światła. Brał krzesełko i siadał na nim. Na jego twarzy pojawiał się wyraz szczęścia. Ta sytuacja powtarzała się kilka razy i odkrywanie światła było zawsze inne w rytmie, w geście, w nastroju. Popow, delikatne napięcie i więź z nami, widzami. Po kolejnej zmianie miejsca i odnalezieniu światła, clown brał kuferek. Patrzył w górę. Patrzył na kuferek. Kierując go ku światłu łowił promienie. Kuferek wypełniał się złotym światłem. A potem obchodził arenę i wyciągał w naszą stronę światło, które złowił także dla nas. I odchodził w ciemność, stawał się niewidzialny.

Kieślowski

Reklama B1

Zmieniaj świat wspólnie z nami

Dobre dziennikarstwo, wartościowe treści, rzetelne i sprawdzone informacje.
Tworzymy przestrzeń ludzi świadomych.

Wszystkie artykuły dostępne są bezpłatnie.
Abyśmy mogli rozwijać tą stronę, potrzebujemy Twojego wsparcia.