Związki zawodowe: przeżytek czy pożytek?
Gdy pojawia się temat związków zawodowych, wielu osobom przychodzi na myśl wąsaty mężczyzna w kraciastej koszuli, palący opony na jednej z warszawskich ulic. Jak to się stało, że w kraju mogącym pochwalić się tradycją jednego z największych ruchów robotniczych w Europie, dzisiejsza rola związków zawodowych jest tak marginalna, a ich wizerunek w mediach najczęściej negatywny?
Tekst: Krzysztof Nowak
Ilustracje: Paweł Kuczyński
Automarginalizacja czy ofiara nagonki?
Odpowiedź na powyższe pytanie nie jest jednoznaczna. Niewątpliwie duży wpływ na zmniejszenie roli związków zawodowych wywarł miniony ustrój społeczno-gospodarczy, który uważając się za emanację ludzi pracy, stał się ich klasowym wrogiem. Po wyczerpaniu się możliwości rozwojowych tego ustroju nastąpiła transformacja polskiej gospodarki wraz z towarzyszącą jej terapią szokową, którą dogłębnie przeanalizował w swojej książce, nieżyjący już niestety, prof. Tadeusz Kowalik (www.polskatransformacja.pl). To właśnie przeobrażenia strukturalne, jakie zaszły wówczas w polskiej gospodarce i w świadomości Polaków, wpłynęły na rolę i postrzeganie związków zawodowych. Nie bez znaczenia był też flirt największego związku zawodowego z polityką.
Zmiany zachodzące w Polsce wpisały się w szerszą, globalną tendencję słabnięcia pozycji związków zawodowych. Zapoczątkował ją w latach 60. rozwój sektora usługowego, w którym zatrudnienie znalazły w dużej mierze kobiety. Jednak ze względu m.in. na ich zaangażowanie w pracę w domu nie miały one dość czasu, by aktywnie włączyć się w działalność związkową. Zresztą ówczesne, zdominowane przez mężczyzn organizacje nie stwarzały kobietom równych szans na poważniejsze zaistnienie w tych strukturach. Poza tym przywódcom związkowym w Europie Zachodniej wielokrotnie brakowało przenikliwości w ocenie zmieniającej się rzeczywistości gospodarczej, na czym ucierpiała nie tylko ich osobista wiarygodność, lecz także pozycja przetargowa związków w relacjach z pracodawcami. Wreszcie, malejące zyski firm sprowokowały właścicieli i zarządzających do zaostrzenia polityki negocjacyjnej względem związków zawodowych.
Taka polityka dobrze wpisała się w neoliberalną atmosferę w zakresie polityki gospodarczej. To przecież rządy „Żelaznej Damy” w Wielkiej Brytanii i Ronalda Reagana w Stanach Zjednoczonych można uznać za początek nowego rozdziału w stosunkach ze związkami zawodowymi. Przykładem może być brutalne stłumienie strajków walijskich górników czy głośne zwolnienie z powodu nielegalnego strajku jedenastu tysięcy amerykańskich cywilnych kontrolerów lotów.
Protesty te zostały przedstawione w mediach w taki sposób, że opinia publiczna w dużej mierze stanęła po stronie rządzących. Wkrótce nadeszły zresztą pełne entuzjazmu lata 90., a wraz z nimi prosperity, rosnące indeksy giełdowe i silne przekonanie, że każdy sumienny, zaradny i przedsiębiorczy człowiek jest w stanie poradzić sobie sam na rynku pracy.
W wyniku tych przemian dyskurs związany z prawami pracowniczymi czy problemami, z jakimi borykał się na co dzień każdy zatrudniony, nie mógł się przebić do mainstreamu. Taka antyzwiązkowa atmosfera wynikała po części z niezrozumienia funkcji, jaką mogą odgrywać związki zawodowe w kapitalistycznej gospodarce rynkowej.
Związek zawodowy – towarzystwo wzajemnej adoracji i asekuracji czy gwarant wydajnej pracy i godnej płacy?
Bez wątpienia istnienie związków zawodowych jest nierozerwalnie związane z istnieniem przedsiębiorczości, zarówno tej mniejszej, jak i tej prowadzonej na większą skalę. Pytanie jednak czy powstały one w odpowiedzi na nierówną pozycję przetargową pracowników w stosunku do przedsiębiorców i lepszą ich ochronę przed różnego rodzaju nadużyciami, czy też są po prostu nowszym wcieleniem formuły cechów rzemieślniczych i gildii kupieckich, które miały za zadanie chronić jedynie interesy swoich członków.
Jeszcze nie tak dawno duża część ekspertów gospodarczych sądziła, że związki zawodowe są ekonomicznym odpowiednikiem narządów szczątkowych w fizjologii. Przekonywano, że rynek pracy mógłby doskonale funkcjonować bez tego rodzaju organizacji, które dawno wyczerpały swoją formułę i stały się balastem dla „nowej gospodarki”. Jednocześnie zdawało się nie budzić wątpliwości i emocji istnienie organizacji zrzeszających pracodawców i dbających o interesy ekonomiczne tej silniejszej przecież strony stosunku pracy.
Zdaniem większości ekonomistów, rola związków zawodowych w gospodarce ogranicza się do siły przetargowej w negocjacjach o płace. Mogą one albo bezpośrednio negocjować poziom wynagrodzeń w ramach układów zbiorowych z pracodawcą, albo też oddziaływać na poziom poborów pośrednio, wpływając na wielkość podaży pracy, np. poprzez wspieranie barier imigracyjnych czy też próbując ograniczyć zatrudnianie osób nie należących do związku. Zresztą w opinii części środowiska ekonomicznego lista związkowych przewinień jest znacznie dłuższa.
Przykleja się im często etykietę „hamulcowego” gospodarki, gdyż zgłaszane przez nie nadmierne roszczenia płacowe mają podnosić koszty działalności gospodarczej i obniżać w ten sposób konkurencyjność firmy. Oskarża się je również o wzmacnianie impulsów inflacyjnych, gdyż wysokie oczekiwania płacowe, którym nie towarzyszy proporcjonalny wzrost wydajności, mają uruchamiać tzw. spiralę płacowo-cenową (swoją drogą zastanawiające jest, dlaczego z równą gorliwością nie ostrzega się przed spiralą zysków przedsiębiorców i cen, tym bardziej że według danych Eurostatu w 2010 r. w Polsce udział płac w PKB wynosił tylko 34,7 procent wobec średniej unijnej na poziomie 49,2 procent).
Związkom zawodowym przypisuje się też nierzadko powodowanie i utrwalanie bezrobocia, gdyż z jednej strony są w stanie wynegocjować poziom płac przewyższający poziom rynkowy, z drugiej zaś potrafią skutecznie przeciwdziałać próbom uelastycznienia rynku pracy, ograniczając tym samym tworzenie nowych miejsc zatrudnienia i napływ nowych pracowników na rynek. Na domiar złego, dbając o interesy własnych członków, mają działać na niekorzyść pracowników, którzy do nich nie należą, zakłócając tym samym działanie konkurencyjnego rynku pracy. Zdaniem części specjalistów to ostatnie przewinienie związków zawodowych ma w gruncie rzeczy upodabniać ich rolę na rynku pracy do tej, jaką pełnią kartele na rynku produktów.
W Polsce poza powyższymi argumentami natury ekonomicznej, związkom wytyka się również nieproporcjonalnie wysokie zarobki dla etatowych związkowców, nadmierną liczbę etatów związkowych, rozdrobnienie organizacji związkowych, niedostateczne reprezentowanie interesów osób młodych (a czasami wręcz działanie na ich niekorzyść), a także konserwatyzm światopoglądowy i brak otwarcia na nowe ruchy społeczne (ekologiczne, feministyczne, LGTB).
Co jednak w sytuacji, gdy rzeczywista rola związków zawodowych w gospodarce wykracza poza wąską interpretację przypisywaną jej przez oponentów, a pozaekonomiczne argumenty są raczej mitami narosłymi wokół tej instytucji?
Czas na rewizję poglądów?
Okazuje się, że część środowiska ekonomicznego dostrzega także inną, poza siłą przetargową, rolę związków zawodowych – podnoszenie wydajności zrzeszonych w nich pracowników. Liczne badania wykazały, że przynależność związkowa powoduje bowiem upodmiotowienie pracownika, podnosi jego morale, co w konsekwencji przekłada się na większą produktywność.
W taki oto sposób związki zawodowe, zamiast zakłócać rynek pracy, stają się jego normalnym, prowzrostowym elementem, a wspomniane wyżej antyzwiązkowe argumenty tracą znacząco na sile. Równie dobrze można przecież powiedzieć, że racjonalne oczekiwania podwyżki płac formułowane przez związki są konsekwencją wzrostu cen dóbr konsumpcyjnych, a co za tym idzie kosztów utrzymania, a nie na odwrót. Trudno również obwiniać związki zawodowe o przyczynianie się do powstawania i utrzymywania się bezrobocia, gdyż to raczej pogarszająca się sytuacja na rynku pracy wymusza na organizacjach związkowych takie, a nie inne postępowanie, w racjonalny sposób zmierzające do zabezpieczenia istniejących miejsc pracy i siły nabywczej swoich członków.
Co jednak ze wzrostem kosztów prowadzenia biznesu, spowodowanym przez wyższe płace, a tym samym co z potencjalnie niższą konkurencyjnością firm, w których działają związki? Okazuje się, że zrzeszeni pracownicy rekompensują wyższe wynagrodzenia większą wydajnością, co sprawia, że firma wcale nie musi tracić na konkurencyjności. W tym kontekście warto przytoczyć za ekonomistą Robertem Frankiem wyniki badań, które pokazują, że 90 procent wyższych płac w firmach uzwiązkowionych ma swoje uzasadnienie w różnicach dotyczących kwalifikacji. Może to oznaczać, że wynegocjowanie wyższych pensji może, w sytuacji braku istotnych barier wejścia, przyciągać do pracy kandydatów o wyższych umiejętnościach, a tym samym wydajniejszych. W ten oto sposób znika groźba nieproporcjonalnych względem wydajności wynagrodzeń.
Argument o krępowaniu gospodarki również wiele traci na swojej sile, jeśli weźmie się pod uwagę, że członkowie związków wyższe zarobki wydają na dobra konsumpcyjne, napędzając koniunkturę i przyczyniając się do tworzenia nowych miejsc pracy. Tym samym stają się katalizatorem jej zrównoważonego rozwoju.
Nie bez znaczenia jest także mniejsza rotacja załogi, a także mniejsze koszty rekrutacji i szkolenia nowych pracowników. Odpowiednio zaprojektowany mechanizm współpracy związków zawodowych z zarządem przyczynia się do udoskonalenia efektywności komunikacji pracowników z kierownictwem. Świadczy o tym chociażby fakt, że wskaźnik porzucania pracy przez pracowników jest niższy w firmach uzwiązkowionych w porównaniu z firmami, w których związków nie ma.
Wreszcie, mierząc się z zarzutami wysuwanymi przeciwko związkom w Polsce, warto zauważyć, że zarobki etatowych związkowców są zgodnie z prawem (Ustawa z dnia 23 maja 1991 r. o związkach zawodowych) równe ich poborom na ostatnim zajmowanym stanowisku, zanim zostali oddelegowani do pracy wyłącznie związkowej. Oczywiście, podobnie jak w innych sytuacjach zawodowych, także tutaj istnieje pewna pokusa nadużycia i zawyżenia ostatniego wynagrodzenia za pomocą różnego rodzaju zabiegów. Nie jest to jednak wystarczająca przesłanka, by z oburzeniem mówić o rozbuchanych pensjach. Co zaś tyczy się samych etatów związkowych, to warto przypomnieć, że jeden etat przysługuje dopiero przy liczebności związku w danej firmie przekraczającej 150 osób, a na dwa etaty mogą liczyć związki, które zrzeszają co najmniej 501 osób.
Wypominany często związkom brak dbania o interesy młodych ludzi także jest nie do końca trafny, gdyż po części wynika on z faktu, że wielu młodych pracuje w oparciu o umowy cywilnoprawne, najczęściej w prywatnym sektorze usług, w którym przecież poziom uzwiązkowienia jest śladowy. Pamiętajmy też, że to dzięki skardze związków zawodowych do Międzynarodowej Organizacji Pracy, rekomendowała ona Polsce, by pracujący na podstawie umów cywilnoprawnych zostali objęci prawem do tworzenia własnych związków zawodowych i wstępowania do już istniejących.
Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Skoro związki zawodowe, zdaniem ich zwolenników, mogą przynieść tyle dobrego, to dlaczego racjonalnie działające przedsiębiorstwa nie nakłaniają do ich zakładania? Statystyki pokazują, że w większości krajów poziom uzwiązkowienia nie tylko nie rośnie, ale wręcz spada, i to zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym. Przypomnijmy, że aby powołać do życia organizację związkową bądź też stworzyć komisję przy istniejącym już związku, należy zebrać co najmniej 10 osób.
Dla przykładu, w Polsce poziom uzwiązkowienia spadł z 26 procent wszystkich zatrudnionych w 1999 r. do 15 w 2010 r. Podobny spadek odnotowano u naszych zachodnich sąsiadów (z 25,3 procent w 1999 r. do 18,5 procent w 2010 r.) W innych krajach, w których poziom uzwiązkowienia był i pozostaje wyższy niż w Polsce, również widać tendencję zniżkową: w Szwecji spadł on w tym samym okresie z 80,6 procent do 68,4 procent, a w Wielkiej Brytanii z 30,1 procent do 26,5. W innych wreszcie państwach, np. w Hiszpanii, utrzymuje się on na względnie stabilnym poziomie (16 procent; dane OECD – wskaźnik trade union density). Interpretując powyższe statystyki należy pamiętać, że w niektórych krajach, takich jak Szwecja, Dania czy Finlandia, dodatkową motywacją do członkostwa w związkach zawodowych jest chęć pozyskania dodatkowej ochrony na wypadek bezrobocia, gdyż to właśnie związki, a nie tylko instytucje państwowe, biorą na siebie obowiązek wypłacania zasiłków (tzw. system Ghent).
Z całą pewnością ta spadkowa tendencja ma pewien związek z przeobrażającą się strukturą nowoczesnych gospodarek. Sektor przemysłowy ma coraz mniejszy udział w wytwarzaniu PKB, rośnie zaś rola sektora usług, w którym to stosunki pracownicy – pracodawca są bardziej zindywidualizowane. Zmieniają się również dostępne formy zatrudnienia – coraz mniej osób pracuje na umowach na czas nieokreślony. Co więcej – wiele osób w ogóle nie pracuje w oparciu o umowy o pracę, preferując, albo będąc zmuszanym, do wyboru umów cywilnoprawnych (zob. Umowy śmieciowe).
Wiele osób wykonuje też tzw. wolne i kreatywne zawody, spełniając się w formule realizowania projektów. Wreszcie, gdy przyjrzeć się bliżej korporacyjnej rzeczywistości, okazuje się, że zarządy firm i ich właściciele w swej polityce kadrowej chcą pozyskać zaufanie pracowników, ich lojalność oraz zaangażowanie bez pośrednictwa związków zawodowych, tak aby wdrażając zasady kultury organizacyjnej zapewnić sobie identyfikowanie się zatrudnionych z celami i misją firmy, wpływając tym samym na większe zaangażowanie w pracę na jej rzecz.
Nie bez wpływu na zmniejszenie się roli tego rodzaju organizacji pozostała też utrzymująca się od wielu lat wspomniana wyżej atmosfera antyzwiązkowa. Związki traktowane są przez część społeczeństwa jako przeżytek, twór niedostosowany do warunków rynkowej gospodarki. Podobny obraz wyłania się z głównych polskich mediów, gdzie związki pojawiają się praktycznie wyłącznie w kontekście konfliktów, strajków i innych widowiskowych form walki o swoje postulaty, w tym podwyżki płac. Natomiast pomijana jest ich codzienna działalność polegająca m.in. na zabieganiu o zbliżenie się polskich standardów zatrudnienia i pracy do tych obowiązujących w UE.
Czy związki mają szansę wrócić do łask?
Na przyszłość związków zawodowych, nie tylko w Polsce, ale i na świecie, należy patrzeć przez pryzmat obecnego kryzysu gospodarczego. Coraz więcej ludzi na własnej skórze doświadcza konsekwencji globalnych zawirowań, negatywnych skutków nadmiernego uelastycznienia form zatrudnienia czy też pada ofiarą „racjonalizacji wydatków” w firmach.
Wydaje się, że jeśli związki zawodowe wyjdą naprzeciw oczekiwaniom osób, które mają dość niestabilności zatrudnienia i płacy, a także przedstawią konstruktywny i wyważony program reform, to mogą przyciągnąć nowych członków oraz poszerzyć pole swojego działania. Co prawda związki mają możliwość wyrażania własnej opinii na forum Komisji Trójstronnej, jednak ich siła przetargowa w tym ciele jest najczęściej słabsza niż połączone siły pozostałych partnerów. Przypomnijmy, że Komisja zrzesza przedstawicieli rządu, organizacji pracodawców (zatrudniających po co najmniej 300 tysięcy pracowników; obecnie: Pracodawcy RP, PKPP Lewiatan, Business Center Club oraz Związek Rzemiosła Polskiego) i organizacji pracowników (zrzeszające co najmniej 300 tysięcy członków; obecnie NSZZ Solidarność, OPZZ i Forum Związków Zawodowych), a jej misją jest prowadzenie dialogu społecznego.
Związki zawodowe w Polsce muszą też postarać się zmienić swój wizerunek utrwalony w mediach, dbając o to, by w debacie publicznej wystawiać kompetentnych ekspertów z zakresu ekonomii, prawa pracy, socjologii, gospodarki czy organizacji rynku. Dlaczego nie dziwi, że o problemie bezrobocia czy form zatrudnienia szeroko wypowiadają się niemalże wyłącznie główni ekonomiści banków komercyjnych, analitycy instytucji finansowych i eksperci organizacji pracodawców, a brak w tej dyskusji głosu najbardziej zainteresowanych, czyli przedstawicieli pracowników? Jeśli ta sytuacja ma się zmienić, związki muszą więcej uwagi poświęcić stworzeniu swoich systemów eksperckich – po to, by bardziej aktywnie zabiegać o swoje miejsce w debacie publicznej. Jasne, że będzie to niemożliwe, jeśli media nie wykażą się większą otwartością i szerszym zrozumieniem problemów związanych z rynkiem pracy.
Związki zawodowe nie są oczywiście tworem idealnym. Można im wiele zarzucić: od niedociągnięć organizacyjnych i wizerunkowych, przez zbytni konserwatyzm światopoglądowy, aż po niewystarczającą reprezentację kobiet w organach krajowych. Przyczepianie im jednak lekką ręką łatki „hamulcowego” gospodarki, akceleratora inflacji, utrwalacza bezrobocia czy oderwanego od rzeczywistości „roszczeniowca” jest nie tylko nieuzasadnione, ale i bardzo dla nich krzywdzące. Równie bezzasadne jest przeciwstawianie rzeczywistości związków zawodowych i gospodarki opartej na pracy (fizycznej), rzeczywistości kreatywnych zawodów i gospodarce opartej na wiedzy. Organizacje reprezentujące interesy pracowników w żaden sposób nie stoją na przeszkodzie innowacyjności, a zapewniają pluralizm w debacie nad kształtem reform społeczno-gospodarczych i zapobiegają narzucaniu „jedynej właściwej” drogi rozwoju gospodarczego.
Związki zawodowe: przeżytek czy pożytek?