Zofia Stryjeńska

Stryjeńska na szczytach rozpaczy

Stryjeńska – nadzwyczaj dynamiczna i chaotyczna, magnetyczna i odpychająca, kochająca i egoistyczna. Życie Zofii Stryjeńskiej to festiwal przeciwieństw, szczytów i przepaści, radości i głębokiego smutku, sukcesu i klęski. Nietuzinkowa postać, która przytrafiła się polskiej sztuce w okresie odradzania się państwa polskiego po pierwszej wojnie światowej. Wielka osobowość o ogromnym talencie, który okazał się dla niej nie do udźwignięcia. Dlatego Stryjeńska, choć inspirująca i demonstrująca niebywałą płodność artystyczną, częściej wstępowała na szczyty rozpaczy, aniżeli korzystała z radosnych uniesień życia.

Tekst: Roger Weichert
Korekta i redakcja: Monika Szeszko-Zaborowska
Strona o artystce: https://www.facebook.com/z.stryjenska/

O nie, temperamentu jej nie brakowało. Między innymi dzięki niemu, jak również odwadze, wyrazistości i bezkompromisowości, wywoływała entuzjazm i uznanie wśród publiczności i specjalistów. Tyle tylko, że Zofia Stryjeńska to ktoś więcej niż owoce jej twórczości. Za bohaterką książki „Stryjeńska. Diabli nadali” stoi niesamowita postać zanurzona w dramacie rozdarcia wpisanym w jej osobę. Skandalizuje, szokuje, w ten sposób istnieje i próbuje przetrwać. Bez skrupułów wchodzi w świat nie tylko polskiej, ale i międzynarodowej przestrzeni artystycznej zdominowanej w dwudziestoleciu międzywojennym przez mężczyzn.

Nie podejmuję się

Dlaczego książka Angeliki Kuźniak jest tak ważna? Właściwie to z dwóch względów. Z jednej strony przywraca Stryjeńską społecznej świadomości. Przypomina i doskonale, przekrojowo przedstawia jej działalność artystyczną, odwołuje się do wiarygodnych źródeł, zawiera ryciny jej dzieł, szkiców, przedstawia zdjęcia dokumentujące zmiany w jej życiu i uwiarygodniające całą jej niezwykłą historię. Lecz jest jeszcze coś więcej, jakaś piekielna zagadka, która zabrania nam czytać Stryjeńską wyłącznie poprzez jej twórczość, która pod koniec życia zadawała kłam wielkości artystki. Angelika Kuźniak pozwala nam rozpoznać, kim jest Zofia Stryjeńska w zaciszu wewnętrznego konfliktu pragnień i możliwości, w osobistej i intymnej relacji samej z sobą. Autorka nie podejmując się ocen twórczości swojej bohaterki, wiarygodnie odtwarza jej życie, wyciąga demony ukryte w kątach jej codzienności, na nowo czyniąc ją obiektem dyskusji, atencji, podziwu i głębokich kontrowersji.

Kierunek Monachium

Kochała być w centrum uwagi, na świeczniku czuła się doskonale. Wyzwolona i ostentacyjna. Miała to w sobie od zawsze, co zresztą potwierdzają między innymi słowa Magdaleny Samozwaniec:

(…)  któregoś razu młoda Kossakówna usłyszała, że na dole w pokoju ktoś gra na fortepianie. Kiedy weszła z siostrą do salonu, zobaczyła „jakieś zabawne stworzenie z murzyńską kręconą czupryną i wspaniałymi, ognistymi, ciemnymi oczami”. Stworzenie powiedziało: „Jestem Zofia Lubańska. Ten domek mi się spodobał, więc weszłam przez werandę i gram sobie na fortepianie. Proszę mi nie przeszkadzać…”.

Bezpośrednia i odważna. Ścięła włosy, przyodziała się w ubranie brata Tadeusza i ruszyła na studia do Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. Cóż to za pomysł – można by pomyśleć. Tymczasem Stryjeńska wybrała tę uczelnię, ponieważ uznawana była, jak pisze w swoim pamiętniku, za najtrudniejszą i najlepszą. Ponadto na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych  dziewczęta mogły studiować od roku 1920. Po roku wraca, ale zdobyte umiejętności, nabyte doświadczenie i gigantyczny apetyt na życie od tego momentu ulegają wyłącznie rozrostowi.

Nie mam dla ciebie miłości

Stryjeńska potężnieje, rozwija się artystycznie, wyrasta na poważną postać polskiego świata sztuki. Ta sama Zocha jednak odczuwa nieodparty głód miłości. Jej pierwszy dramat to burzliwe małżeństwo z Karolem Stryjeńskim, swoją wyśnioną miłością o jasno określonych cechach:

Są to: blond włosy, „kształt apolliński i błękitne reflektory”. Czyli „oczy, przez które widać pejzaż nieba, bo oczy brązowe (czyli niestety i jej) to okna na otchłań parną, gdzie dusza drży przed nicością”. Niewątpliwą zaletą byłoby, gdyby mężczyzna mówił po angielsku „haudujudu”, po francusku „bążur” i „sa wa”. Był facetem „lekko wykolejonym” (tu brak szerszych wyjaśnień). I miał „fiołka”. Oczywiście na jej punkcie. 

Właściwie trudno powiedzieć, czy w rzeczywistości Stryjeński bardziej kochał ją, czy jej talent. Ryzykownym byłoby podejmowanie się wydawania jednoznacznych ocen, tym bardziej, że Stryjeńska nie była łatwym obiektem westchnień. Popada ze skrajności w skrajność, od piekielnej złości do anielskiej przymilności, od rozjuszonej wiedźmy po słodką kokietkę, która swoim powabem próbuje zatrzeć ślady konfliktów spowodowanych nieustannymi tarciami. Nie pomagają starania, nie pomaga również pojawienie się trójki dzieci. Po skandalu z umieszczeniem jej przez męża w szpitalu psychiatrycznym, Stryjeńska wnosi sprawę o rozwód. Decyzją sądu potomstwo zostaje przy mężu.

Podobnie małżeństwo z Arturem Sochą nie wypełnia jej pragnienia miłości. Jedyne, co pozostawia jej w postaci trwałego wspomnienia, to syfilis, z którego efektami artystka boryka się w czasach wojny.

Między dziećmi a sztuką

Jesienią 1917 roku na świat przychodzi pierwsze dziecko Stryjeńskich. Zocha jest wściekła – rodzi się córka. Nie tak miało być. Karmi Magdę z niechęcią. I ten afekt będzie pokutować przez resztę życia w postaci poczucia winy matki i zabiegania o miłość rodzicielki ze strony córki. Synowie? To co innego. Karolowi chciała dać męskiego potomka. Udało się to w roku 1922 i to podwójnie, chociaż (…) obaj (niestety!) o brązowych oczach. 

Choć nie można stwierdzić, żeby nie kochała całej trójki, to jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że bliżsi byli jej synowie, w nich pokładała największe nadzieje. Uznaje ich za swoje najdoskonalsze dzieło. Wprawdzie w późniejszych latach nawiązuje więź z córką, to jednak, mimo starań, nie jest w stanie zasypać przepaści, jaka powstała między nią a dziećmi wskutek prowadzonego przez siebie trybu życia. Kochała je i dbała o nie tak, jak umiała, chociaż w tej dziedzinie trudno nazwać jej zabiegi wychowawczymi. Żadne bowiem pieniądze posyłane dzieciom nie tylko nie umacniały ich relacji, ale też niczego nie rekompensowały. Rodzeństwo trzymało się jednak razem i wspierało się wzajemnie, na ile to było możliwe.

Twórczość była dla Stryjeńskiej najważniejsza. Utrzymywała w świadomości konsekwencje takiego wyboru.

Ja jednak złożyłam większe niż którykolwiek artysta by się ważył, gdyż na ofiarę tę poszły trzy istnienia ludzkie – moje dzieci. Ten „Ołtarz Sztuki” usprawiedliwia mnie w ich oczach, ale nie rekompensuje im krzywdy, której poczucie zawsze zostanie jak gorzki osad gdzieś w zakamarkach ich dusz. Jacek jest daleko, więc nie wiem, jakie teraz, gdy dorósł, żywi do mnie uczucia, ale obserwuję Jasia, od którego wieje chłód skrzepłego biednego serca. Może jeszcze uda mi się to serce odzyskać? Chwilowo nie poruszamy tych spraw. (…) Natomiast Magdzia wyraźnym jest mym antagonistą. Fermentuje. Potrzebowała czułości, potrzebowała domu. Stało się.

Ten krzyż pański będzie nieść do końca życia, a dystans, wyniosłość i chłód przeniesie również na następne pokolenia.

Gdy ją coś dręczyło – mówi Barbara Stryjeński – znikała na jakiś czas, nikomu nic nie mówiąc. Odnajdowano ją potem w jakimś hotelu w Paryżu czy Brukseli. Jej dzieci wychodziły z siebie z niepokoju, ale ona nie zwracała na to uwagi. W Genewie żyła w ciągłym lęku przed wkroczeniem Rosjan i potwornie bała się duchów. 

Z kolei Wanda Stryjeńska tak wspomina babcię:

Wychowano nas w szacunku do babci jako osoby sławnej, utalentowanej, genialnej. Zmarła, gdy miałam piętnaście lat, ale pamiętam, że właściwie nie uznawała nas za swoje wnuki. Po pierwsze, nie mówiliśmy po polsku („Co za idiotyzm, żeby ludzie mówili różnymi językami”, powtarzała), a po drugie, nie mieliśmy niebieskich oczu. Niespełnienie tych dwóch kryteriów powodowało, że się po prostu do nas nie odzywała. 

Powyższe słowa nie pozostają bez pokrycia ze strony samej bohaterki:

Nie jestem tak dobra i czuła dla młodszej progenitury (…) na słowo „wnuki” fioletowieję na twarzy i natychmiast choruję. Z wnukami widuję się dwa razy na rok i to mi wystarcza. 

Nie żałuje. Wiecznie pędzi, maluje na potęgę, w mękach, w defensywie życia, w konieczności przetrwania, w dzikości artystycznego serca i żałosnym widmie pustego portfela.

Zofia StryjeńskaW pogoni za forsą

Stan nieustannego niedostatku finansowego na stałe zadomowił się w krajobrazie jej życia. Choć jest sensacyjnie popularna, powszechnie doceniana, zgarnia nagrody, to nieustannie cierpi na braki pieniężne, kombinuje, zaciąga długi, pogrąża się w kłamstwach i machinacjach, co zresztą sama zabawnie komentuje: 

Z łgarstwem to tak jak z wybuchami uranu – łańcuchowe łganie – jak się raz zacznie, nie można się wydobyć.

Z długów też wydobyć się nie potrafi. Dryfuje od jednej pożyczki do drugiej, od jednego kryzysu do następnego. W pewnym momencie próbuje nawet prowadzić księgę wydatków, ale i to nie pomaga jej spiąć budżetu. Podejmuje złe decyzje, działa niefrasobliwie, i choć rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, nie może powiedzieć, że są jej niezawodnymi przyjaciółmi. Po raz kolejny ma świadomość popełnionych błędów:

To jest kara za nieład – pisze Stryjeńska – za ślepotę, za gwałtowność, za pychę i głupotę młodych lat. Lat, gdzie miałam triumfy i zdrowie, i pewność siebie czelną w pracy. Gdzie wszystkie drzwi były przede mną otwarte, gdzie rozkoszne rączki dzieci wyciągały się do mnie, gdzie mężczyźni życzliwym okiem patrzyli na mnie. Lat, gdzie mogłam składać, oszczędzać, jak radził mi Ojciec najdroższy: „Ty, Zosiu, składaj i składaj pieniądz, żeby się uniezależnić od ludzi, a mózg od okropnej plagi komercjalnej”. Mogłam urządzić sobie mieszkanie z piękną efektowną pracownią pełną obrazów, podtrzymywać stosunki towarzyskie, zatrudniać uczniów i pełnomocników i mieć przy sobie wzrastające owoce mego życia, me dzieci. (…) A ja do czegoż doprowadziłam? Zgasiłam przez swoje potworne, narwane, nieobliczalne zachowanie miłość Karola. Odsunęłam od siebie małoletnie dzieci. Roztrwoniłam na drobne wydatki codzienne całe mienie, jakie mi przyniosła praca. Dorobek artystyczny przehandlowałam w ręce ludzi niegodnych, poobrażałam najżyczliwszych mi wyznawców i apostołów. I teraz – nie mam nic. Świat mnie wyrzucił poza nawias. Spadam, starzeję się, włóczę się po kawiarniach samotnie z ponurą gębą. Z roku na rok pogłębia się próżnia dookoła mnie. (…) Oto bilans życia, które mogło być tak wspaniałe, bo było obdarzone niezwykle.

Nie potrafi się temu skutecznie przeciwstawić.

Diabli nadali

W ramach tej relacji udało się przedstawić ekscentryczną postać Zofii Stryjeńskiej w niewielkiej tylko części. Widzimy genialną artystkę i zarazem tragiczną postać, która nie potrafiła przełożyć konsekwencji wyrażanej za pośrednictwem sztuki na poczynania w sferze prywatnej. Artystycznie podążała tropem eklektycznie traktowanego przez siebie folkloru, emanowała wyrazistością, barwnością i pewnością formy swoich prac. Tymczasem jej życie prywatne stanowiło epicentrum niespójności, nieobliczalności, impulsywności i rozdygotania, uchwycone w żelaznym uścisku emocjonalnego niespełnienia.

Angelika Kuźniak po raz kolejny  stworzyła obraz niezwykły. Talent pisarski to jedno, ale wydaje się, że jest tu jeszcze coś ważniejszego. Zaufała bohaterce, dała się jej poprowadzić i wypowiedzieć. Pozwoliła jej na komentarz do własnego życia z perspektywy czasu. Autorka otwartym tekstem zbudowała postać o kondycji cokolwiek skomplikowanej, wypełnionej po brzegi wahaniami, biegunowym zachwytem stanów odmiennych, wściekłą pasją i mrokiem poczucia osobistej klęski. Zademonstrowała osobowość na wskroś współczesną, której szalone życie z powodzeniem mogłoby wpisać się w ramy XXI wieku. Pokazała również, że Stryjeńska bardziej niż żyła, życiem się otulała, przyoblekała. Prawdziwe zanurzenie bez pamięci osiągała wyłącznie w sztuce, relacje z innymi ludźmi były zbyt trudne dla jej wrażliwości.

Zofia Stryjeńska – jednak postać tragiczna. Piękny człowiek, piękna kobieta. Tęsknię za nią. Psia krew!


Zofia Stryjeńska (1891–1976) – malarka, graficzka, ilustratorka, scenograf, projektantka tkanin, plakatów i zabawek; reprezentowała nurt art déco, miłośniczka słowiańszczyzny. Obok Tamary Łempickiej była najpopularniejszą artystką plastykiem w okresie dwudziestolecia międzywojennego w Polsce. Obdarzona niezwykłym temperamentem i skomplikowaną osobowością, dawała temu wyraz poprzez nadzwyczajną płodność artystyczną. Nie tylko malowała, zajmowała się także litografią, rysunkiem, plakatem, projektowała zabawki oraz tkaniny dekoracyjne, a także wykonywała ilustracje książkowe i pocztówki. Pośród jej najbardziej znanych prac należy wymienić: „Pastorałkę”, cykl „Bożków słowiańskich”, „Paschę”, ilustracje do „Monachomachii” Ignacego Krasickiego, „Pory roku”, „Cztery sakramenty” oraz „Tańce polskie”. W czasie Wystawy Światowej w Paryżu w 1925 roku jej malowidła zdobiły polski pawilon. Pod pseudonimem Prof. Hillar napisała podręcznik savoire-vivre’u „Światowiec współczesny”. Jako scenograf współpracowała z Teatrem Miejskim im. Słowackiego w Krakowie; była autorką dekoracji i kostiumów do baletu „Harnasie” wystawionego w Warszawie (1938), Brukseli, Paryżu i Nowym Jorku (1939). Po drugiej wojnie światowej układała swoje życie na obczyźnie we Francji i w Szwajcarii.

Angelika Kuźniak – autorka opowieści reporterskich „Marlene” i „Papusza”. Trzykrotnie wyróżniono ją nagrodą Grand Press; za wywiad z Hertą Müller dostała nagrodę im. Barbary Łopieńskiej. „Za reportaże o powinności artysty, o obowiązku, jaki ma się wobec własnego talentu, wobec świata, wobec Tego, kto nam ten talent podarował” otrzymała nagrodę w kategorii Inspiracja Roku w Ogólnopolskim Konkursie Reportażystów Melchiory 2014.

Stryjeńska na szczytach rozpaczy

Reklama B1

Zmieniaj świat wspólnie z nami

Dobre dziennikarstwo, wartościowe treści, rzetelne i sprawdzone informacje.
Tworzymy przestrzeń ludzi świadomych.

Wszystkie artykuły dostępne są bezpłatnie.
Abyśmy mogli rozwijać tą stronę, potrzebujemy Twojego wsparcia.