Zapraszamy do raju Egipt

Zapraszamy do raju – Egipt

Piramidy, Sfinks i wielbłądy to tylko haczyki, na które ma się złapać turysta. W rzeczywistości wakacje w kraju faraonów wyglądają inaczej. Zwykle są to dwa tygodnie ciągłego leżenia na plaży, czasem przerwane jednodniową wycieczką, podczas której w krótkim czasie trzeba zobaczyć jak najwięcej. Prawdziwy Egipt gdzieś umyka.

Tekst: Rafał Hetman
Zdjęcia: Rafał Hetman

Egipt to przede wszystkim ludzie. Pojedyncze jednostki, które ciężko pracują, żeby utrzymać swoich bliskich. To rodziny, które są szczęśliwe, kiedy ojcu uda się znaleźć pracę w hotelu albo restauracji w turystycznym kurorcie. Tylko wtedy z jego pensji da się żyć, można nawet kupić samochód. Gorzej żyje się, jeśli trzeba znaleźć inne zajęcie albo zorganizować swój drobny biznes samemu. Potrzeba wówczas wiele zaparcia i wytrwałości.

Hierarchia kolorów

Z samego rana młodzi chłopcy w zielonych koszulach włączają zraszacze na trawnikach okalających hotel. Niektórzy biorą do ręki grabie i zaczynają oczyszczać teren z liści, inni chwytają za sekatory i kierują ich ostrza w stronę wyrośniętych gałązek. Tak zaczyna się każdy dzień.

Kiedy słońce jeszcze nisko wisi nad horyzontem, mężczyźni w czerwonych koszulach otwierają kawiarenki, sklepy oraz wypożyczalnie położone na terenie należącym do hotelu. Jeszcze zaspani, nie w pełni przytomni, ale gotowi do pracy przygotowują swoje lokale na przyjęcie pierwszych klientów. W tym samym czasie panowie w białych koszulach zapiętych pod samą szyję ustawiają się w rzędzie na stołówce i czekają na gości, którzy już za chwilę zasiądą do śniadania. Cały bufet pachnie. Pachną świeże bułki leżące w dwóch wiklinowych koszach, sery wyłożone na kilkunastu talerzach – każdy gatunek osobno, pachną też szynka, owoce i warzywa. Hotelowi goście niespiesznie zaczynają jeść śniadanie.

O tej samej porze chłopcy w pomarańczowych koszulach rozchodzą się między poszczególne budynki kompleksu, by służyć wypoczywającym pomocą lub radą. Czekają na prośby gości, które od razu wykonują bez mrugnięcia okiem. Mogą przenieść bagaż, donieść dodatkowy ręcznik, są też pośrednikami między wypoczywającymi a szefostwem hotelu.
Po śniadaniu do pracy ruszają chłopcy w niebieskich koszulkach. Z wiadrem w jednej ręce, z miotłą w drugiej zabierają się do sprzątania pokoi. Wymieniają pościel, ręczniki, myją podłogi, czyszczą lustra, dbają o porządek. Każdego dnia ustalony schemat pracy się powtarza. Zieloni strzygą trawę, przycinają gałęzie i liście. Czerwoni sprzedają napoje, przekąski i drobne upominki, wypożyczają płetwy, okulary, rurki. Biali donoszą, odnoszą, serwują. Pomarańczowi wskazują, załatwiają i pośredniczą, a niebiescy sprzątają, myją, czyszczą.

Z drugiej strony muru

Na kamienistej plaży tuż za bramą hotelu w szałasie zrobionym z desek i suchych palmowych liści budzi się Naser. Słońce jeszcze nisko wisi nad horyzontem, jego blask odbija się od tafli wody w zatoce Akaba. Chociaż jest bardzo wcześnie, upał daje o sobie znać. Powietrze stoi w miejscu, oddech robi się cięższy, płytszy.

Naser podnosi powoli swoje ciało, spogląda na niewzruszoną wodę i przeciera oczy. Mógłby już wstać, rozpocząć nowy dzień, ale na razie nie ma ku temu powodów.

Turyści z Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Polski jeszcze siedzą w pokojach albo jedzą śniadanie. Dlatego Naser tylko przewraca się na drugi bok i zaczyna drzemać. Będzie tak spał dopóty, dopóki ktoś nie wyrwie go ze snu.

Naser jest beduinem, ale nie przemierza skalistego półwyspu Synaj na wielbłądach, tak jak robili to jego przodkowie. On postanowił być beduinem osiadłym. Rzucił tułaczkę po świecie i na plaży koło hotelu wybudował szałas. Konstrukcja ma trzy ściany, jej szkielet stanowią deski, a wszystko pokryte jest suchymi palmowymi liśćmi. W szałasie Naser urządził wypożyczalnie sprzętu do nurkowania oraz bibliotekę. W skład skromnego księgozbioru wchodzą książki w różnych językach. Wypożyczalnia sprzętu to kilkanaście masek do nurkowania powieszonych na jednej ze ścian. Naser jest też kucharzem i w swoim szałasie prowadzi coś w rodzaju restauracji z beduińskim jedzeniem.

Kiedy podchodzę pod jego szałas, dźwięk deptanych przeze mnie kamieni budzi Nasera ze snu.

– Hello! How are you? – wita mnie, podnosząc się z legowiska. – Masz może ochotę na beduińskie jedzenie? – pyta.
– Pewnie, że mam – odpowiadam. – Ale co to jest to beduińskie jedzenie?
– A co lubisz? Lubisz kurczaka? – dopytuje Naser.
– Lubię, ale czy kurczak to oryginalny składnik beduińskich potraw, czy serwujesz go, bo turyści są przyzwyczajeni do takiego rodzaju mięsa?
– Jak lubisz kurczaka, to ci zrobię z kurczakiem – odpowiada Naser.
– Ale ja chciałbym takie prawdziwe jedzenie beduińskie, takie jak ty jesz, nie to, które serwujesz wszystkim – tłumaczę.
– Ale jeśli lubisz kurczaka, to ja ci zrobię z kurczakiem – Naser nie chciał wyjaśnić mi, co jedzą prawdziwi beduini, cały czas sugerował jeden rodzaj mięsa, aż zrozumiałem, że opcja z kurczakiem jest jedyną wersją posiłku, jaką może przygotować. Zrezygnowałem więc z jedzenia i zacząłem pytać Nasera o jego mały biznes i życie w Egipcie.
– To jest moja restauracja – pokazuje swój szałas.
– Jeśli ktoś chce jeść, to jadę do miasta po składniki i na oczach klienta robię mu posiłek. Trzeba zamówić go wcześniej, bo przygotowanie wszystkiego trwa około dwóch godzin. Muszę najpierw zdobyć mięso, warzywa i różne inne rzeczy, potem rozpalić ognisko i wszystko przyrządzić na miejscu. Jak nie chcesz jeść, możesz wypożyczyć sprzęt do nurkowania. Masz ochotę? Tutaj są maski z rurkami, zakładasz je na twarz i możesz nurkować w morzu. W tej okolicy są bardzo ładne rafy i piękne ryby, dużo ryb. Warto to wszystko zobaczyć. A tam w rogu mam bibliotekę, taką małą, ale jest. Są książki po angielsku, francusku, niemiecku, hiszpańsku. Chcesz jakąś?
– A masz coś po polsku? Przyjeżdża tu dużo turystów z Polski – mówię.
– Nie, po polsku jeszcze nie mam. Może kiedyś coś znajdę – odpowiada.
– Dużo masz klientów? Pewnie przychodzą tylko z tego hotelu – wskazuję ręką na białe budynki tuż u podnóża gór.
– No tak, tylko z tego hotelu mam klientów. Tu nie ma nic innego w okolicy. Ale mało osób przychodzi. Bardzo mało. Kiedyś było o wiele więcej. Teraz prawie nikogo nie ma.
Dużo zmieniło się po rewolucji – opowiada. – Wiele osób wystraszyło się Egiptu i nie chce już do nas przyjeżdżać – tłumaczy.

Kto się przestraszył wiosny?

Przyczyna egipskich problemów z turystami leżała tysiące kilometrów od kamienistej plaży, na której żyje Naser. Pod koniec grudnia 2010 roku dwudziestosześcioletni sprzedawca natknął się na patrol policji. Nie było to jego pierwsze spotkanie z funkcjonariuszami, chłopak nieraz musiał uciekać przed patrolami, ciągnąc za sobą swój wózek, z którego nielegalnie sprzedawał banany i inne owoce. Jednak tego dnia policjanci złapali chłopaka. Młody sprzedawca dostał mandat. Chciał protestować, tłumaczył się, że pomaga matce, że w domu nie ma pieniędzy. Ale policja nie słuchała. Jedna z funkcjonariuszek na oczach wszystkich przechodniów uderzyła chłopaka w twarz. Tego było za wiele. Młody sprzedawca ruszył do budynku lokalnych władz. Chciał się poskarżyć, wyjaśnić sprawę. Nikt go jednak nie słuchał. Upokorzony przez kobietę, bezsilny, niewidzący dla siebie perspektyw podpalił się w miejscu, w którym zwykle sprzedawał banany.

Jego gest wywołał niespodziewaną reakcję ludzi.

Małe miasteczko zaczęło głośno protestować przeciwko władzy. Ruszyła lawina, której nie można było zatrzymać.

Do manifestacji zaczęły dołączać inne miasta. Cały kraj powstał przeciwko swojemu prezydentowi, który silną ręką rządził krajem przez 28 lat.

Tak zaczęła się Arabska Wiosna. Rozlała się na inne kraje – w ciągu kilkunastu miesięcy przeciwko swoim władzom powstali m.in. Libijczycy, Syryjczycy i Egipcjanie. Ci ostatni, dzięki swojej determinacji i wytrwałości, obalili rządzącego od 1981 roku prezydenta Hosniego Mubaraka. Cały świat oglądał protesty na placu Tahrir w Kairze, wjeżdżające tam czołgi, leżących rannych i zabitych.

To właśnie przez te obrazy turyści przestali przyjeżdżać do Egiptu. Mimo że od tych wydarzeń minął rok, że były prezydent Mubarak został skazany na dożywocie, a Egipcjanie wybrali nowego prezydenta w demokratycznych wyborach, ludzie z całego świata wciąż boją się kraju faraonów, nadal nie wierzą w pełną stabilizację kraju.

Niespokojny sen

Naser opowiada mi, że przed rewolucją turystów było znacznie więcej.

– Teraz nie ma praktycznie nikogo – mówi. Dlatego, kiedy odchodzę, beduin znów kładzie się i zasypia. Obudzi się dopiero wtedy, kiedy ktoś zechce skorzystać z jego oferty.

Dane egipskich urzędów pokazują, że po rewolucji liczba turystów spadła o ponad 33 procent. To bardzo dużo, zwłaszcza że branża turystyczna przynosi w tym kraju 11 procent zysków do budżetu. Dochody z turystyki, które jeszcze w 2010 roku wynosiły około 12,5 miliarda dolarów, w 2011 spadły do 8,8 miliarda. Sytuacja stała się na tyle poważna, że Egipt zwrócił się do Międzynarodowego Funduszu Walutowego o pożyczkę w wysokości ponad 3 miliardów dolarów.

Tego samego dnia, w którym rozmawiałem z Naserem, pojechałem do pobliskiego miasteczka Dahab. Mała portowa miejscowość powstała głównie z myślą o turystach.

Z niewielkiej beduińskiej wioski przekształciła się w mały kurort z niezbędnymi dla gości skromnymi hotelami o hucznych nazwach: „Miami Beach” czy „Paradise”, sklepami z pamiątkami, marketami czy restauracjami.

Dziś ulice Dahab są niemal całkowicie puste. Nie ma turystów, a drobni przedsiębiorcy ledwie wiążą koniec z końcem.

Kiedy zapytałem jednego z restauratorów, jak idzie jego biznes, ten odpowiedział mi wprost:

– Bullshit! Nikt już do nas nie przyjeżdża. Nie zarabiam. Udaje mi się tylko utrzymać biznes i czekać, aż sytuacja się poprawi – mówił.

Dzieci w biznesie

Kiedy przechadzam się pustymi ulicami, zostaję zaczepiony przez dwie dwunastoletnie dziewczynki.

– Może kupi pan bransoletkę? – pytają.
– Bardzo dobra, bardzo ładna, można jej używać jako zakładki do książki. Będzie panu długo służyła – mówią płynnie po angielsku.
– Ile kosztuje jedna? – pytam.
– Tylko 15 funtów (egipskich, 1 funt to około 56 groszy – red.) – wyjaśniają.
– Trochę drogo – zastanawiam się, mrużąc oczy.
– To może dwie za 30? – proponują.
– To może dwie za 20? – pytam.
– Dwadzieścia to mało… – krzywią się.
– To może trzy za 40? – pada kolejna oferta. Proszę zobaczyć, jakie ładne są te bransoletki! – dziewczynki wyciągają z torebek cały swój towar. – Ręcznie robione! Będą panu długo służyły. Można je używać jako zakładki do książki – powtarzają.
– No dobrze, kupię je. Ale tylko dwie – zaznaczam.
– Może trzy albo cztery? – pytają. – Możemy teraz panu zrobić, mamy mulinę i może pan sobie wybrać, jakie chce kolory. To co, może cztery?
– Oj, dziewczynki, dobre jesteście w tym biznesie. Kupię cztery – mówię, dziwiąc się sam sobie. – Cztery, ale za 35 funtów. Okej?
– Okej – zgadzają się.

Wybrałem dwie gotowe bransoletki i poprosiłem o zrobienie dwóch innych.
Kiedy młode biznesmenki plotły wzorki z muliny, postanowiłem skorzystać z okazji i zapytać o to, jak żyje się w Dahab.

Bedura i Amira są przyjaciółkami. Swoje rękodzieła sprzedają na ulicy niemal codziennie. Dziewczynki zarabiają tyle, ile uda im się wytargować, bransoletki nie mają stałej ceny. Pieniądze, które zarobią, oddają rodzicom. Czasami, kiedy jest bardzo gorąco, kupują sobie puszkę coli, żeby ugasić pragnienie.

Jak na swój wiek dwunastolatki są bardzo dobrze zorientowane w bieżącej polityce. Tak jak wszyscy Egipcjanie związani z branżą turystyczną, widzą wpływ rewolucji na zachowanie turystów. – Kiedyś tu było dużo ludzi – mówią, pokazując pustą ulicę, na której stoimy tylko my.

Taksówkarze na hamulcu

– Pracuję dwadzieścia cztery godziny na dobę

– opowiada mi taksówkarz. Kiedy nie dowierzam, ten tłumaczy, że nie przesadza. Klientów jest dziś tak mało, że musi być do dyspozycji o każdej porze. Mówi, że śpi w aucie, a posiłki jada w pobliskiej restauracji. Pracuje tak przez pięć dni w tygodniu, później wraca na dwa dni do domu, gdzie może odpocząć w towarzystwie swoich dzieci i żony.

– Tak naprawdę to samochód jest moim domem – dodaje.

Inny taksówkarz żali mi się, że mimo wykształcenia nie może znaleźć pracy. Studiował w Kairze informatykę, zdobył tytuł inżyniera systemów informatycznych, ale musi jeździć taryfą, żeby zarobić na życie. W jego zawodzie nie ma pracy.

Życie taksówkarzy jest w Egipcie wyjątkowo trudne. Nie tylko z powodu niewielkiej liczby turystów. Pracę kierowcom uprzykrzają policjanci. Taksówkarze skarżą się, że zatrzymują ich bez powodu i szukają w samochodach usterki, która mogłaby być podstawą do wypisania mandatu. Złapany kierowca nie ma wyjścia i musi płacić – albo mandat, albo łapówkę. To sprawia, że zyski kierowców w Egipcie są minimalne.

Sprzedać się turystom

Na półwyspie Synaj, który odwiedziłem, miejscowa ludność żyje właściwie na łasce i niełasce turystów. Jeszcze pół wieku temu, kiedy nie było tu hotelów, na tych terenach żyli tylko beduini. Po wojnie sześciodniowej w 1967 roku Izraelczycy zabrali Egiptowi cały półwysep. Kiedy zwrócili go w 1982 roku, zaczęły się ogromne zmiany. W tej najdalej wysuniętej na wschód części Egiptu pojawiły się międzynarodowe sieci hotelowe. Inwestorzy budowali swoje luksusowe apartamenty na pustkowiu. Władze kraju zdecydowały, że w Szarm el-Szejk powstanie międzynarodowe lotnisko, które będzie mogło przyjąć setki tysięcy turystów z całego kraju.

Dzięki podobnym decyzjom odludny Synaj zaczął tętnić życiem. Najpierw na kamienistych plażach pojawili się budowlańcy, którzy zabrali się za wznoszenie eleganckich budynków. Wokół nie było niczego, tylko góry i morze, dlatego stawiane hotele musiały być samowystarczalne. Trzeba było zaspokoić wymagania turystów. Potrzebny był basen z czystą wodą, w której nie pływają oślizłe meduzy, bo nieprzyzwyczajeni do ich widoku Niemcy albo Rosjanie mogliby się wystraszyć. Konieczna była klimatyzacja w każdym pokoju, bo Szwedzi mogliby zwariować w takiej duchocie przez cały dzień. Niezbędne okazało się sprowadzenie najlepszych kucharzy, którzy będą gotować to, co je się w Europie czy Ameryce, bo nawet Polak na wakacjach tęskni za schabowym, a Włoch za makaronem. Egzotyka owszem, ale kontrolowana.

Na Synaj zaczęli więc przybywać Egipcjanie z Kairu, Aleksandrii, Asuanu, żeby pomóc w przygotowaniach do przyjęcia turystów. Kiedy architekci i murarze kończyli swoją pracę na jednym obszarze, przenosili się na drugi, a na ich miejsce pojawiali się zarządcy, menadżerowie, kucharze, sprzątacze i ogrodnicy. Wszyscy pracowali, żeby stworzyć hotele idealne, z których nie trzeba będzie wychodzić, w których wszystko będzie pod ręką. Miejsca, gdzie Europejczyk poczuje się trochę po europejsku, a Amerykanin – po amerykańsku.

Turyści, którzy dziś przyjeżdżają na tego typu tereny z oferty all inclusive muszą wiedzieć, że nie zobaczą prawdziwego Egiptu. Taka wycieczka nie ma wiele wspólnego z tym, co można zobaczyć w telewizyjnych reklamach i na kolorowych ulotkach. Dzisiaj oferta wykupiona w biurze podróży to zwykle usługa marnej jakości i produkowana na masową skalę. Oczywiście są wyjątki, ale nieliczne.

All inclusive

Nazwa Egipt cały czas brzmi dla nas magicznie, chociaż podróż do tego kraju już dawno przestała być przygodą.

Zwykły turysta zadowala się podstawową ofertą, która jest niezwykle uboga i ogranicza się do codziennych wizyt na plaży albo wylegiwania się przy hotelowym basenie. To oczywiście nic złego, wakacje są po to, żeby odpoczywać, zrelaksować się i nie myśleć o niczym. Taka postawa, choć w założeniu słuszna, bywa czasami przyczyną śmiesznych sytuacji.

Wracając do Polski, jechałem na lotnisko z grupą polskich turystów, wypoczywających w luksusowym hotelu tuż obok granicy Egiptu z Izraelem. Ci ludzie wcale nie poznali kraju, w którym mieszkali przez dwa tygodnie. Kiedy autobus przejeżdżał przez wioskę, turyści wyciągali aparaty, żeby sfotografować kozy chodzące po ulicy – widok w tym kraju dość powszechny. Podobnie było, kiedy gdzieś w oddali pojawiły się wielbłądy. Turyści, odgrodzeni od świata wysoką bramą i przyzwyczajeni do sterylnej czystości, z niedowierzaniem kręcili głowami, patrzyli na skromne domki, małe chatki i ludzi ubranych w tradycyjne stroje. Jak gdyby wszystko to, co widzieli, było z innej planety, z innego świata, a nie stało kilkadziesiąt metrów od bram ich hotelu.

W pokonaniu muru ignorancji nie potrafią pomóc nawet liczne wycieczki organizowane przez biura podróży, które wypoczywający mogą wykupić dodatkowo.

– My nigdzie nie jeździliśmy. Tylko raz byliśmy na dwie godziny w Dahab

– powiedziała mi para turystów z Pszczyny.

– Za to znajomi sobie wykupili wycieczkę do Jerozolimy. Ale nie podobało im się, bo to była jednodniowa wyprawa i wszystko tak szybko się działo, że znajomy nawet nie wiedział, czy jest w Jerozolimie, w Kairze, czy może w Maroku. Także nie polecam

– mówią.

– Gratuluję, jesteście państwo wycieczką, z którą udało mi się zobaczyć najwięcej

– podsumowała wyprawę po Jerozolimie jedna z polskich przewodniczek. Takie zwiedzanie to norma. Przewodnik chce pokazać swoim podopiecznym jak najwięcej, bo czas zwykle jest ograniczony. Przeciętny turysta godzi się na to, ponieważ im więcej zobaczy, tym więcej zrobi zdjęć, nagra filmów, a po przyjeździe więcej opowie i pokaże. Współcześnie często ważne jest tylko zaliczanie miejsc, a nie ich poznawanie.

Najlepszym sposobem na poznanie obcego regionu jest zwiedzanie na własną rękę. To zadanie dla ambitnych, bo nie zawsze łatwo jest się odnaleźć w obcym kraju czy mieście. Są jednak tacy, którym się to udaje. Czasami wystarczy po prostu wyjść za bramę hotelu i zrobić kilka kroków dalej, zajrzeć w wąską uliczkę, zboczyć z ustalonych szlaków i zacząć rozmowę z przypadkowym przechodniem.

Zapraszamy do raju – Egipt

Reklama B1

Zmieniaj świat wspólnie z nami

Dobre dziennikarstwo, wartościowe treści, rzetelne i sprawdzone informacje.
Tworzymy przestrzeń ludzi świadomych.

Wszystkie artykuły dostępne są bezpłatnie.
Abyśmy mogli rozwijać tą stronę, potrzebujemy Twojego wsparcia.