Radio – Budda słuchałby radia
Nieprzemijającą tęsknotą człowieka jest tęsknota za złotym wiekiem. Nawet starożytni, teoretycznie bliżsi latom mitycznej szczęśliwości, mieli podobne, i podobnie niespełnione, rojenia.
Ów złoty wiek bywa różnie rozumiany, ale powtarza się w tych wyobrażeniach jedno: zjednoczenie z naturą, bieganie stadami za rogacizną, zbieranie jagód i grzybów, bez bielizny, jeszcze zanim wynaleziono nielegalne wysypiska śmieci. Z psychologicznego punktu widzenia to nic innego, jak – że użyję fachowej terminologii – tęsknota za naturalnym habitatem, w przypadku homo sapiens – za afrykańską sawanną, bo to tam właśnie przestaliśmy być jeszcze jednym gatunkiem czworonoga.
Tekst: Tomasz Kozłowski
Ilustracje: Marta Gliwińska
Nieprzemijającą tęsknotą człowieka jest tęsknota za złotym wiekiem. Nawet starożytni, teoretycznie bliżsi latom mitycznej szczęśliwości, mieli podobne, i podobnie niespełnione, rojenia.
Ów złoty wiek bywa różnie rozumiany, ale powtarza się w tych wyobrażeniach jedno: zjednoczenie z naturą, bieganie stadami za rogacizną, zbieranie jagód i grzybów, bez bielizny, jeszcze zanim wynaleziono nielegalne wysypiska śmieci. Z psychologicznego punktu widzenia to nic innego, jak – że użyję fachowej terminologii – tęsknota za naturalnym habitatem, w przypadku homo sapiens – za afrykańską sawanną, bo to tam właśnie przestaliśmy być jeszcze jednym gatunkiem czworonoga.
Tęsknota ta to również marzenie o pierwotnej wspólnocie, grupie łowców i zbieraczy. Najpełniej uwidacznia się to przy ognisku, kiedy nagle dowcipy z brodą i obciachowe pieśni odzyskują dawny czar. Jako że okazji do codziennych ognisk dzisiaj raczej brak, szukaliśmy czegoś w zamian. I doszukaliśmy się. W połowie XX wieku funkcję ogniska z powodzeniem spełniało radio. Dawało co prawda mniej ciepła, a zielone oczko odbiornika – mniej światła, ale wystarczyło, by się pointegrować na prehistoryczną modłę. Całe rodziny, ba, niekiedy całe sąsiedztwa odczuwały spokój przodków, wsłuchując się we wspólny głośnik nadający Podwieczorek przy mikrofonie lub, jeszcze lepiej, Rodzinę Matysiaków. Radość czerpana z opowiadań o perypetiach wyimaginowanych bohaterów była szczera i wiązała słuchaczy na długie lata, podobnie jak pradawne opowieści o polowaniach czy zwykłe ploty z koczowiska.
Mam to szczęście, że niekiedy goszczę w radiu. Abstrahując zupełnie od narzuconej roli gadającej głowy, urzeka mnie intymna atmosfera studia. Człowiek ląduje za grubą szybą, oddzielony od głośnego zewnętrza, w całkowitej ciszy skupia się na rozmowie, wymienia poglądy z słuchaczami, których telefony tak różne są od dziesiątek odbieranych w ciągu dnia. I nagle okazuje się, że minuty i kwadranse upływają niepostrzeżenie, a po skończonej audycji pozostaje wrażenie wspólnoty myśli – wrażenie w dzisiejszym świecie coraz rzadsze. I, mówiąc kolokwialnie, tu jest pies pogrzebany. Radio – chyba najczęściej spośród wszystkich środków przekazu – zaprasza do rozmowy i nie jest to jakaś interaktywna fasada w rodzaju czata pomykającego po ekranie telewizji śniadaniowej. To znacznie bardziej spersonalizowana relacja, nawet jeśli po drugiej stronie słuchawki jest nieznajomy. I to chyba stąd bierze się ta sielsko-ogniskowa atmosfera.
Ale „złote czasy radia” – jak ów okres nazwał Woody Allen, gdy był to najważniejszy domowy sprzęt – odchodzą już do lamusa. Teraz każdy ma radio w komórce, a i rozgłośni zrobiło się tyle, że wspólne słuchanie szybko przerodziłoby się w kłótnię. Zwyczaj słuchania radia przeniósł się również z cichych domowych pieleszy do chyba najbardziej znienawidzonej przestrzeni: wnętrza samochodu unieruchomionego w korku gęstym jak stygnąca smoła. W domu, przekonują statystyki, na ogół ogląda się telewizję lub surfuje po necie.
A szkoda. Badania dowodzą, że codzienne wpatrywanie się w informacyjną papkę, czy to w wydaniu telewizyjnym, czy też w sieci, prowadzi do większego rozdrażnienia i poczucia osamotnienia. To powszechnie wiadomy fakt. Trudno się dziwić, skoro każda informacja jest wyrwana z kontekstu, zajmuje nie więcej niż trzy minuty lub dwa akapity, po czym – jak u Pythonów – wyskakuje coś z zupełnie innej beczki.
Co poniektórzy ratują się medytacją, wizualizując sobie zielone pagórki, stada kolibrów i kwiaty lotosu nad taflą stawu.
Ale jest krótsza droga. Jestem przekonany, że wszystkim znerwicowanym Budda rekomendowałby właśnie słuchanie radia, które na tym tle jest prawdziwą oazą spokoju.
Już klasycy polskiej refleksji nad mediami, jak choćby Krzysztof Teodor Toeplitz, wskazywali na podobieństwa pomiędzy słuchaniem radia a czytaniem prasy (nawykiem notabene również zamierającym). I przyznać trzeba, że to porównanie jest trafne. Prasę i radio (umówmy się, że dobre radio) w odróżnieniu od telewizji cechuje uporządkowany, racjonalny wywód, od którego, co tu dużo mówić, słuchacz mądrzeje, a przynajmniej idiocieje znacznie wolniej niż statystyczny telewidz i internauta.
Psycholodzy mediów ze zdumieniem odkryli, że słuchacze radia lepiej argumentują swoje wywody, są bardziej wymagający w rozmowie, nie zadowalają się pustą demagogią, mają lepiej uporządkowaną wiedzę, są mniej emocjonalni, bardziej ciekawi świata i ludzi. Mało tego, są spokojniejsi i mniej podatni na ukryte podszepty, tzw. hipotezy spodlonego świata. Przekonanie o tym, że świat jest zły a ludzie podli, jest, okazuje się, typowe dla telewidzów. Mówiąc wprost – im więcej oglądasz i klikasz, tym rzadziej wychodzisz z domu (bo strach), tym mniej lubisz innych (bo głupi i źli) i tym słabiej owych innych rozumiesz (bo nie ma o czym z nimi gadać). Brzmi jak przepis na zgorzkniałą, samotną starość? Z radiem jest dokładnie odwrotnie. Mariusz Szczygieł zachęca do czytania reportaży, mówiąc – zrozumiesz ludzi. Można by dodać: słuchaj radia, to ich jeszcze na dodatek polubisz. Gwoli ścisłości, może nie każdego radia, ale ufajmy, że wyjątek potwierdza regułę.
Jest jesień, zimno, wieczory się wydłużają…
Co Ci zależy?
Radio – Budda słuchałby radia