Chochlą po łapkach (Chipsy)
Chipsy, cola, ewentualnie pączek – to wręcz idealny przepis na wyhodowanie pacjenta szpitalnych oddziałów kardiologii i endokrynologii, a w najlepszym przypadku wyszydzanego przez rówieśników „pulpecika”. Jak wygląda żywienie dzieci w Polsce? Czy mamy już do czynienia z epidemią otyłości? Jakie działania zapobiegawcze podejmują instytucje państwowe, media i sami rodzice? Oto słów kilka o doskonałej teorii i fatalnej praktyce.
Tekst: Alicja Zielińska
Ilustracje: Krzysztof Rogalski
Dzieci mają specyficzne podejście do jedzenia. Pewien chłopiec w pierwszej klasie szkoły podstawowej uparł się, że nie zje niczego w kolorze zielonym. Dlaczego? Ot tak i tyle. Przegapił mnóstwo pyszności, między innymi: serwowaną niemal codziennie (roz)gotowaną marchewkę z groszkiem, podawany od święta rozwodniony szpinak czy rozrzedzony kisiel jabłkowy. Delicje! Nie ominęła go natomiast przyjemność związana ze słuchaniem ciągłego utyskiwania rodziców. Przeważnie przybierało ono formę standardowej wyliczanki: że jak nie będzie jadł to nie urośnie, zaczną mu wypadać zęby i rosnąć włosy w uszach, że ma szlaban na słodycze, rower i kolegów, nie wspominając o innych przyjemnościach.
Koronny argument dotyczył wizyty „cioci Basi”. Każde dziecko posiada chociaż jedną demoniczną osobę wśród krewnych, jakąś stryjenkę z wąsami, która non stop chce buziaka, wujaszka z soczystą wymową czy zrzędzącą seniorkę. No cóż, rodziny się nie wybiera. Tak czy inaczej biedak nie miał łatwo. Co kilka dni wychowawczyni wzywała rodziców chłopca do szkoły, ponieważ oczywiście nie spożywał wykwintnych obiadów. Zabawa w zielone trwała dwa tygodnie, potem zmieniła się w polowanie na białe…
PRL pełną gębą
Konsumpcja w podstawówce przebiegała dwutorowo. Bardziej sadystyczni rodzice zapisywali dzieci na obiady, mniej okrutni wciskali kanapki. Stołówka niewiele różniła się od baru mlecznego z Misia Stanisława Barei. Jedynie talerze nie były przykręcane do blatu, a sztućcami można się było swobodnie posługiwać, bo o dziwo nie przykuto ich łańcuchami do stołu.
Co do posiłków – bywało różnie. Tuż przed obiadem można było zorientować się czy w kuchni nastąpiła klęska urodzaju. Otrzymując bliżej niezidentyfikowaną substancję rozpoczynał się konkurs: zgaduj zgadula… I tak mały smakosz po kilkukrotnym dźgnięciu pożywienia i sprawdzeniu czy się nie rusza, przystępował do oceny dania. Czuję nutkę mięty, oregano i szczyptę bazylii, być może jeszcze arbuz… Nie, nie, to groch z kapustą i grzybami, ze śladową ilością tych ostatnich. Tak czy inaczej ocena pozytywna: nadające się do spożycia. Gotowanie w wielu szkołach polegało na tak zwanym kreatywnym kucharzeniu. Wrzucasz wszystkie posiadane składniki do kotła, mieszasz do pierwszego blum, czekasz do drugiego bulg i gotowe.
Druga grupa dzieci w podstawówce – tych szczęśliwców – topiła się w morzu kanapek: z żółtym serem, szynką, salami, pasztetem, pomidorkiem w sezonie. Buntownik, który przynosił je z powrotem do domu, od razu był pacyfikowany przez gderających rodziców: Jedz kanapki, bo zapiszemy Cię na obiady. Po takiej groźbie załamywała się nawet najbardziej wytrzymała linia oporu. I tak dla wygłodniałego dziesięciolatka po kilku godzinach lekcji, spania na nudnej historii czy dokuczania koleżankom na irytującej matematyce, kanapka z rozgrzanym, nieświeżym już żółtym serem stawała się prawdziwą ambrozją.
W szkole średniej bez dwóch zdań królowały drożdżówki, pączki oraz cola. Każdy piętnastolatek zastanowił się kilka razy, zanim przyniósł do szkoły przygotowane w domu jedzenie. Komentarze w stylu mamusia robi Ci kanapeczki do szkoły wystarczały, by definitywnie powiedzieć kanapkom basta! Etap studiów dołożył do tego topione serki, kajzerki z parówkami oraz chińskie zupki robione w Radomiu. I tak człowiek dorastał w przekonaniu, że jedzenie stanowi przede wszystkim zapychacz, który zapobiega krępującemu burczeniu w brzuchu. Kto by tam myślał o wartościach odżywczych. Jadło się to, co było i tyle.
Sigma i Pi z Matplanety
W wielu szkołach czas się zatrzymał. Przynajmniej jeżeli chodzi o żywienie dzieci. Uczniowie nadal dostają zielono-pomarańczową breję i rozgotowane ziemniaki. Rodzice wpychają pociechom do plecaka kilka kanapek. Jedyna różnica pomiędzy stołówką szkolną z lat PRL-u a współczesnym systemem to opcja – sklepik, z której opiekunowie często korzystają. Wręczają dzieciom kilka monet, mówiąc Kup sobie coś. Doszło do tego, że rzadko który uczeń chce zapisywać się na obiady. Pajda chleba z masłem i żółtym serem również nie jest już w modzie. Najlepiej wziąć pięć złotych i w automacie lub sklepiku kupić chipsy, batona, colę itd. Dołóżmy do tego brak aktywności fizycznej oraz ciągłe siedzenie przed komputerem i mamy idealny przepis na pulpeciki.
Mniejsza o zdrowie, co z tego, że dziecko dostanie zawału w wieku 30 lat. Zastrzyki z insuliny też nie są takie straszne. Choroby cywilizacyjne – też mi coś! Polaków nie przekona takie gadanie. Przecież jak sąsiad będzie miał tłustego bachora, to przynajmniej pośmiać się z czego będzie albo chociaż naubliżać dzieciakowi, jak niemrawo się rusza. Szkoła czy praca nie odbiega od tego schematu. Jak gruby, to niech nie żre tyle! Ot co.
Problem w tym, że kluchy leniwe, które dorośli obywatele hodują obecnie z wybitną troską, w 2030 roku będą pochłaniać 100 miliardów złotych rocznie! Dla porównania – jest to ośmioletni budżet na szkolnictwo wyższe lub roczne koszty utrzymania i wyżywienia ośmiu milionów dzieci w żłobkach. Obecnie koszty na opiekę zdrowotną osób z cukrzycą i chorobami serca wynoszą 47 mld zł (18 mld zł to bezpośrednie wydatki na leczenie chorych, zaś 29 mld to koszty utraconej produktywności). Każdy podatnik przeznacza 2500 złotych rocznie na choroby cywilizacyjne. Natomiast do czasu, aż dzisiejsze niemowlęta osiągną pełnoletność, kwota ta się podwoi.
Warto zaznaczyć, że głównymi przyczynami chorób serca i cukrzycy są: złe odżywianie się, palenie tytoniu, zbyt mała aktywność fizyczna oraz nadwaga i otyłość. Rachunek jest prosty. Przeciętnego Polaka nie stać na to, by wychowywać ludzika Michelin. Gwoli wyjaśnienia, nie chodzi tutaj o nadwagę, wynikającą z różnego rodzaju chorób, np. hormonalnych, a jedynie o otyłość spowodowaną złym żywieniem czy wręcz tuczeniem dzieci. Problem ten urośnie niebawem do rozmiarów epidemii i to w ciągu zaledwie 18 lat! W tej kwestii może warto NIE naśladować Stanów Zjednoczonych…
Polska specjalność
Polacy nigdy nie byli orłami w postępowaniu zapobiegawczym. Problemy zauważają dopiero wtedy, gdy urastają one do rozmiarów XXXXXL. Wówczas zamiast niszczyć ich źródło, zamiatają porażki pod dywan i idą dalej, jak koń z klapkami. W przypadku otyłości dzieci nie jest to takie łatwe – nie starczy miejsca pod dywanem, no chyba że ktoś porządnie go potem udepcze, by ukryć fałdy.
Gdzie znajduje się źródło problemu? Według Najwyższej Izby Kontroli działania Ministerstwa Zdrowia czy Instytutu Żywności i Żywienia nie prezentują się zbyt okazale. NIK podaje, że środki finansowe przeznaczone na realizację „Programu zapobiegania nadwadze i otyłości…” w latach 2007-2011 szacowano początkowo na 12 mln zł, faktycznie zaplanowano kwotę o połowę mniejszą – 5,9 mln zł, a w rzeczywistości wydatkowano (w latach 2007-2010) niespełna 2,4 mln zł.
Oczywiście politycy nie widzą w swoim postępowaniu żadnych nieprawidłowości. Za jeden z kluczowych powodów nadwagi i otyłości niepełnoletnich podają uczenie dzieci złych nawyków żywieniowych, czym obwiniają rodziców. Według badań, przeprowadzonych przez Centrum Zdrowia Dziecka oraz Instytut Matki i Dziecka, u ponad połowy pociech w wieku od jednego do trzech lat rodzice źle bilansują dietę, co skutkuje nieprawidłową masą ciała. W tym czasie „programujemy” organizm metabolicznie. Przyzwyczajenie niemowlęcia do nieodpowiednich posiłków, zarówno pod kątem wartości odżywczych, jak i ilości pożywienia oraz częstotliwości jego podawania, zwiększa prawdopodobieństwo złego odżywiania się w dorosłym życiu. Zaledwie 7% badanych matek stosuje się do zaleceń, prawidłowych dla danej grupy wiekowej. Kolejne dane też nie są krzepiące. Okazuje się, że 90% dzieci spożywa zbyt wiele soli, zaś 80% za dużo cukru! Eksperci podkreślają, że profilaktyka w kwestii nadwagi i otyłości jest kluczowa. Problem polega jednak na tym, że pediatrzy nie informują rodziców, jakie posiłki powinni przygotowywać.
Idąc krok dalej. Nawet jeżeli dziecko jest uczone prawidłowych nawyków żywieniowych, cała praca opiekunów idzie na marne w momencie oddania brzdąca do przedszkola, a później szkoły. Bardzo rzadko zdarza się, że stołówki przestrzegają norm żywieniowych. W dalszych latach rozwoju pociechy tak czy inaczej zaopatrują się w jedzenie z automatów i sklepików, nie mając dostępu do pełnowartościowego pożywienia na terenie szkoły. Placówki oświaty tłumaczą, że cała sytuacja spowodowana jest problemami finansowymi tychże instytucji. Dlatego też są zmuszane do instalowania automatów, stanowiących dodatkowe źródło dochodu dla szkoły.
Stołówki są likwidowane ze względu na kryzys. Ich utrzymanie wykracza bowiem poza możliwości placówek. Częstym argumentem jest to, że rodzice płacą wyłącznie za „wsad do kotła”, czyli koszt zakupu produktów, z których wykonywany jest posiłek. Zgodnie z art. 67a ust. 4 u.s.o. jest to maksymalna kwota, jaką opiekun zobowiązany jest uiścić. Do opłaty za obiady nie wlicza się pozostałych kosztów, takich jak: wynagrodzenie pracowników, utrzymanie w odpowiednim stanie pomieszczeń gospodarczych i jadalni czy opłat eksploatacyjne typu woda, prąd, ścieki, odbiór odpadów. Wszystkie wydatki poza nabyciem produktów finansowane są z budżetu szkoły.
Dalsze narzekania dotyczą uczestnictwa w ogólnopolskich projektach prozdrowotnych, jak np. Szklanka mleka, Owoce w szkole czy Trzymaj formę. Tym razem piłeczka odbijana jest w stronę mediów, że za mało informują opinię publiczną o takich inicjatywach, dlatego też ich rezultaty są wręcz niezauważalne. Tym oto sposobem wszyscy możemy rozpocząć zabawę w kółko graniaste. Koniec końców każdy każdego obrzuca resztkami rzeczowych argumentów, zdań wyrywanych z kontekstu, zwalając winę na drugą stronę i nie podejmując żadnych działań, a przecież problem sam się nie rozwiąże.
Jedynym logicznym rozwiązaniem jest połączenie sił przeciwko wspólnemu wrogowi. Jednak działania muszą być prowadzone równolegle przez wszystkich, na każdym etapie rozwoju dziecka. Są to ogromne koszty, chociaż i tak jest to zaledwie kropla w morzu w porównaniu z prognozowanymi na 2030 rok wydatkami na leczenie cukrzycy i chorób serca. Niestety, każda ze stron ma swoje racje, by niczego konkretnego nie czynić. Rząd – bo są pilniejsze wydatki, placówki oświaty – bo są pilniejsze wydatki, rodzice – bo są pilniejsze wydatki, media – bo są pilniejsze wydatki. Niczym katarynka.
Fakt, żywienie dzieci nie jest lataniem z szabelką i ośmieszaniem innych ludzi, zatem czemu miałoby to interesować Polaków. Zapobieganie problemom to przecież nie ich specjalność.
Bibliografia:
1) Konferencja z dnia 14.11.2012r. pt. Żywienie dzieci w Polsce. Czy stać nas na złe żywienie dzieci?, pod red. Jolanty Szymańczak, Wydawnictwo Sejmowe, Warszawa 2012.
2) www.nik.gov.pl/aktualnosci/nik-o-otylosci-u-uczniow.html
Chochlą po łapkach (Chipsy)