Dieta 100 mil
Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, ile kilometrów musiała pokonać żywność, by znaleźć się na Twoim stole? Okazuje się, że średnio nawet 2500. Krewetki i syrop klonowy przemierzają 15 000 kilometrów, zanim trafią do Polski. Jeszcze więcej spędza w podróży Sauvignon Blanc z Nowej Zelandii – niemal 18 000 kilometrów. Czy można przeżyć, jedząc tylko te produkty, które przebyły mniejszą odległość? A może warto skupić się na lokalnych specjałach?
Tekst: Laura Osęka
Zdjęcia: Anna Jóskowiak
Dieta jako sposób na życie kojarzy się przeważnie z restrykcyjnym, odchudzającym lub nakazującym coś sposobem odżywiania. Dlatego zazwyczaj mamy do czynienia ze zbitką słowną w rodzaju „dieta odchudzająca” i kojarzeniem diety ze zrzucaniem zbędnych kilogramów. Zupełnie od innego rozumienia tego słowa wyszli zwolennicy diety 100 mil. Zalecenia są niezwykle proste. Należy jeść tylko to, co zostało wyprodukowane w odległości nie większej niż 100 mil, czyli 161 kilometrów, od naszego miejsca zamieszkania.
Odległość, jaką pokonuje żywność, by znaleźć się na stole czy w lodówce, zadziwiła dwójkę Kanadyjczyków – Alisę Smith i Jamesa MacKinnona. Zaszokowani tym, że przeciętny produkt na ich stole przebył ponad 1500 mil, w 2004 roku wymyślili dietę 100 mil. Postanowili przez rok żywić się tylko tym, co wyrosło lub zostało wyhodowane w takim właśnie promieniu. Ich decyzja miała przede wszystkim aspekt merkantylny – transport żywności sporo kosztuje, co automatycznie ma wpływ na cenę produktów. Poza tym jest stratą czasu i energii oraz zanieczyszcza środowisko. W 2005 roku podjęli wyzwanie i zaczęli jeść i pić produkty pochodzące z okolic Vancouver, w którym mieszkali, a swoje przeżycia opisywali na blogu. Następnie wydali książkę The 100-Mile Diet: A Year of Local Eating, od której rozpoczęło się gigantyczne zainteresowanie takim sposobem odżywiania się.
Dieta 100 mil ma wiele zalet. Te ekonomiczne obejmują przede wszystkim mniejsze koszty transportu żywności, co w rezultacie powoduje mniejszą emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Ponadto produkty są świeższe, a lokalny biznes otrzymuje solidne wsparcie. Poza tym poszukiwanie żywności wyprodukowanej w odległości mniejszej niż 160 kilometrów prowadzi do większej świadomości konsumenta, choć z drugiej strony zajmuje dosyć dużo czasu i pochłania sporo energii. Może zdarzyć się i tak, że kupno jakiegoś szczególnego produktu lokalnego będzie się wiązać ze stukilometrową podróżą w jedną stronę. Czy to ma sens?
W Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, gdzie ruch zwolenników lokalnej żywności zdobył niezwykłą popularność, powstały kooperatywy kupieckie, zrzeszające osoby będące na diecie 100 mil, oraz targi rolników, produkujących swoje dobra w okolicach danego miasta. Dzięki temu chętni do przejścia na taką dietę mają więcej możliwości. W Europie jak na razie ruch ten jeszcze się nie rozwinął, ale coraz więcej osób zwraca uwagę na lokalne produkty.
Jedz lokalnie – Twój organizm będzie ci wdzięczny
Dzięki przejściu na dietę opartą na produktach pochodzących z niedalekiej okolicy zwracamy większą uwagę na to, co jemy. Sprawia to, że ze starannością komponujemy posiłki. Jednak z drugiej strony, szczególnie jeśli mieszkamy w niezbyt rolniczej okolicy, nasza dieta staje się mniej urozmaicona, gdyż może okazać się niemalże niewykonalnym zdobycie ciekawych produktów. Na szczęście żyjąc w Polsce mamy dostęp do szerokiego wachlarza warzyw, ryb, owoców, mięsa, ziaren i tłuszczy. Zatem przechodząc na dietę 100 mil i wprowadzając ją jako nowy sposób odżywiania, a także pilnując, by spożywać produkty ze wszystkich grup, zaczniemy dostarczać swojemu organizmowi wszystkich niezbędnych składników odżywczych. Taki sposób odżywiania zachęca do spożywania większej ilości węglowodanów złożonych, ryb i tłuszczy pochodzenia roślinnego.
Co jeść?
Dieta 100 mil nie jest dietą w klasycznym rozumieniu tego słowa, gdyż nie ma wymagań co trzeba, a czego nie można jeść. Jedynym ograniczeniem jest odległość, która wynosi 161 kilometrów. Kupując mięso, musimy jednak pamiętać by to, czym zwierzę było karmione, także nie pochodziło ze zbyt odległych miejsc. W tym wypadku wiele zależy od uczciwości hodowcy.
Jeśli na taką dietę przechodzi osoba żyjąca w Polsce, musi sobie na początku uświadomić, co właściwie będzie jadła. Przyjmując za podstawę zasięg 161 kilometrów, będzie miała zarówno szeroki wybór produktów dozwolonych, jak i dosyć sporo zakazanych. Wśród tych drugich m.in. rosnący wiele tysięcy kilometrów od Polski ryż. Z kolei dozwolone są produkty zbożowe bazujące na krajowej produkcji pszenicy, żyta, owsa i prosa, a także wszelkiego rodzaju kasze, mąki, płatki i kiełki. Należy jednak zwracać szczególną uwagę na miejsce pochodzenia, gdyż nierzadko pszenica jest importowana. Z kolei spośród warzyw dozwolone są niemalże wszystkie. Można raczyć się zarówno tymi bulwiastymi, korzeniowymi, jak i liściastymi.
Nie ma także zaleceń dotyczących ich gotowania i obróbki termicznej. Gorzej jest w przypadku owoców. Niestety, trzeba zrezygnować z wszelkiego rodzaju cytrusów, bananów, ananasów, mango i innych owoców pochodzących z odległych zakątków ziemi, spędzających w ładowniach statków długie tygodnie w drodze do kraju przeznaczenia. Zamiast tego na talerzu powinny pojawić się jabłka, gruszki, śliwki, maliny, truskawki, borówki i morele czy brzoskwinie. Można także jeść orzechy laskowe i włoskie, a także pestki. Spory problem pojawia się przy tłuszczach. Amatorzy królowej – oliwy z oliwek – muszą zastąpić ją olejem rzepakowym, rydzowym i lnianym.
A co z mięsem? Tutaj trzeba uważać. Wspaniała polska gęś, by trafić na polski stół, spędziła trochę czasu w niemieckich chłodniach. Mięso kurcząt pochodzi z ferm naszych wschodnich sąsiadów, a wołowina nierzadko przemierza tysiące kilometrów z Ameryki Południowej. W większości wypadków należy zrezygnować z wędlin, gdyż składniki użyte do ich produkcji nie zawsze są wyszczególnione na opakowaniu i mogą pochodzić nawet z Azji.
Do picia zostają nam tłoczone z lokalnych owoców soki, a także woda, herbaty ziołowe i owocowe. Amatorzy kawy i herbaty czarnej, zielonej, białej i wszelkich rooibosów muszą obejść się smakiem. Ich ulubione produkty nie są dozwolone, chyba że przeprowadzą się w rejon plantacji i miejsc przetwórstwa.
Problemem w gotowaniu według zaleceń diety 100 mil są też przyprawy. O pieprzu, imbirze, cynamonie, liściu laurowym, większości papryczek chili, wielu ziołach i soli morskiej czy himalajskiej trzeba zapomnieć. Zamiast tego należy używać lokalnych ziół, przeprosić się z tymiankiem, miętą, rozmarynem oraz powszechnie rosnącym krwawnikiem i mniszkiem.
Taki sposób odżywiania nie będzie stanowił większego problemu w lecie i wczesnej jesieni, gdy dostępność świeżych owoców i warzyw jest przeogromna. Do zimy natomiast należy się przygotować i samodzielnie zrobić przetwory.
Dla kogo dieta?
Dieta 100 mil, będąca właściwie tylko nowym spojrzeniem na prawidłowy sposób odżywiania, jest jedną z niewielu, które nie mają żadnych przeciwwskazań, chyba że mowa o zasobach finansowych, bo funkcjonowanie według jej zasad jest dosyć drogie, głównie ze względu na koszty ponoszone na poszukiwania prawdziwie lokalnych produktów.
Wiele zależy od podejścia do obszaru, z jakiego mogą pochodzić produkty. Jeśli jest to rzeczywiście 161 kilometrów, to zdobycie zróżnicowanego jedzenia i napojów może stanowić spory problem. Od niedawna w Polsce powstają na szczęście projekty zrzeszające rolników (www.odrolnika.pl, www.produkty-tradycyjne.pl, www.foodconnect.pl/wspolnakuchnia) i organizacje, które ułatwiają zrobienie zakupów. Część z nich wyspecjalizowała się w produktach pochodzących od lokalnych wytwórców. Kupując w takich miejscach mamy pewność, skąd pochodzi żywność. Ponadto rolnicy często deklarują metody, jakimi zabezpieczają swoje plony, więc mamy świadomość tego, co jemy.
W przypadku wielu diet pojawiają się obostrzenia dotyczące dozwolonego czasu ich stosowania. Przy diecie 100 mil tego problemu nie ma, gdyż jedząc w zbilansowany sposób i dostarczając wszystkich niezbędnych mikro- i makroskładników, można doskonale funkcjonować przez całe życie, modyfikując tylko nieco sposób odżywiania w zależności od wieku, zwiększając na przykład spożycie ryb i nabiału.
Zdecydowanie najłatwiej będzie rozpocząć taki sposób odżywiania na wiosnę, gdy na targowiskach i w sklepach pojawią się pierwsze świeże, lokalne warzywa. Już wówczas należy część z nich konserwować w słoikach i mrozić, by mieć co jeść w zimie, kiedy zakup miejscowych warzyw i owoców może stanowić problem.
Kontrowersje
Okazuje się, że mimo niesamowitej różnorodności produktów, z których można przygotowywać posiłki, trudno jest wytrwać na diecie 100 mil. Dzieje się tak głównie za sprawą przyzwyczajeń. Pijący codziennie kawę i herbatę nie są w stanie wyobrazić sobie poranku bez ulubionego napoju. Fani azjatyckiej kuchni mają problem w postaci braku przypraw. Fakt, że należy zapomnieć o czekoladzie, też nie ułatwia życia.
Mimo skupienia się na produktach lokalnych może się okazać, że podróżując po niektóre z nich w odległe zakątki dozwolonego limitu kilometrów wytwarza się więcej dwutlenku węgla niż w przypadku dostaw zbliżonych produktów z innych kontynentów do krajowych sklepów. Z największą liczbą takich podróży ma się do czynienia na początku swojej przygody z dietą, gdy nie ma jeszcze pewności, gdzie i co można kupić. Bywa też tak, że produkty od rolników są znacznie droższe, niż te pochodzące z wielkich, przemysłowych upraw. Jednak kupując od lokalnych wytwórców wspiera się rozwój małych rodzinnych firm, niemalże sąsiadujących z naszym miejscem zamieszkania.
Wydaje się, że mimo pewnych niedogodności i przejściowo wyższych kosztów warto jednak spróbować tej formy odżywiania się. Większa świadomość w wyborze konsumowanych produktów przyniesie korzyści wynikające z poprawy funkcjonowania organizmu. Wsparcie ekonomiczne okolicznych przedsiębiorców poprawi sytuację gospodarczą lokalnej społeczności, a namówienie przyjaciół do wspólnej diety zacieśni więzi lokalnej społeczności.
Dieta 100 mil