Piotr Galiński
Godzina z Piotrem Galińskim
Wydawałoby się, że godzina na rozmowę o życiu, ekologii, gospodarstwie, dobrej kuchni i telewizji to za mało. A jednak okazuje się, że tyle czasu wystarczy na odklejenie łatki mistrza ciętego języka i przyklejenie nowej, prawdziwej i o wiele ciekawszej. No bo, jak tu jej nie odkleić, gdy Piotr Galiński z błyskiem w oku zaczyna opowiadać o swoim malowniczym gospodarstwie na Mazurach, o pasji gotowania czy kolekcjonowania mebli z duszą.
To człowiek z unikalnym podejściem do życia. Ceni przyrodę, kocha zwierzęta, myśli ekologicznie i uwielbia życie na wsi.
Tekst: Iwona Szostak
Częściej można Pana spotkać w Warszawie czy na wsi na Mazurach?
Właściwie to już od dziesięciu lat mam stały podział.
Trzy dni w tygodniu, maksymalnie cztery, jestem tu w stolicy albo w innej części Polski. A resztę dni tygodnia spędzam na Mazurach. Zawsze, pomimo największego natłoku obowiązków, staram się wpaść na Mazury. Chociaż na jeden dzień, bo jeśli tego nie zrobię, to czuję się źle.
Dlaczego? Czy w mieście coś Panu przeszkadza?
Nie. W stolicy wszystko jest super. To chodzi o to, że Mazury są magiczne.
I Pana dom?
To przede wszystkim. Moje gospodarstwo położone jest w przepięknym, malowniczym miejscu, w takiej głuszy między Mrągowem a Biskupcem, z dala od szlaków turystycznych, jezior i ruchliwej drogi. Jest na uboczu, dzięki czemu mam ciszę, spokój. Mogę cieszyć się dzikimi Mazurami.
I to jest ten wielki plus. Cały dom otoczony jest moimi łąkami i moimi lasami.
Zimą też jest tak cudownie z dala od miasta?
W tej chwili to już jest bajka. Przez te piętnaście lat zdążyłem przywyknąć. Ale pamiętam, że początki były okrutne. Budzę się rano, a przed domem pół metra śniegu. Obowiązki zawodowe naglą, a tu nie widać drogi, nie ma szans, żeby wyjechać samochodem. Na szczęście, w tej chwili jest to troszeczkę inaczej zorganizowane. Zawsze w razie dużych opadów śniegu dzwonię do odpowiedniej osoby, która wie, że muszę dojechać do Warszawy i na czas odśnieża drogę.
15 lat temu wiedział Pan, na co się pisze?
Może nie do końca, bo pamiętam, że na wieś przeprowadziłem się w kwietniu, już po roztopach. Dojechałem do połowy polnej drogi, po czym wysiadłem, wyjąłem chleb, masło, słoik ogórków kiszonych i piechotą poszedłem do chałupy.
Takie były początki. W tym roku moim zmartwieniem był mróz, bo mam nieogrzewane stajnie. Martwiłem się o zwierzęta. Chociaż znam ludzi, którzy na Mazurach chowają konie bez stajni, stosują zimny wychów, stawiają wiaty chroniące od wiatru.
Czy w tym roku musiał się Pan też martwić o opał?
Już w trakcie wakacji zgromadziłem tzw. gałęziówkę, czyli odpady, które pozostają po wyrębach lasów. Nie korzystam z takiego drewna, które jest piękne i zdrowe. Do kominka, który ogrzewa całą chałupę, wrzucam tylko opał pozyskiwany ze ścinki drzew.
To wymaga wcześniejszego zaplanowania. Sądzę, że jest Pan zorganizowaną osobą?
To zorganizowanie wynika z dwoistości tego życia, trochę w mieście, trochę na wsi.
Ale udaje się.
No udaje się, ale to zorganizowanie czasami graniczy z cudem. Ja naprawdę muszę dokładnie wiedzieć, kiedy i co mam. Czyli wszystkie tego typu spotkania jak z Panią muszą być naprawdę dokładnie przemyślane. Dzisiaj mam jeszcze jedno i dodatkowo sześć godzin zajęć tanecznych.
Kończę o 22.00 i nocą wracam na Mazury, bo szkoda mi tracić kolejnego dnia.
To zorganizowanie polega też na tym, że muszę pamiętać, jakie garnitury mam na Mazurach, a jakie w Warszawie.
Jakie buty, krawaty wieczorowe, muszki. To jest cała logistyka.
I żadnej pomyłki?
Niestety nie ma tak dobrze. Kiedyś wyjmowałem różne rzeczy z bagażnika. Przypadkiem wyjąłem też buty do tańca i kilka płyt. Na zajęcia do Warszawy przyjechałem bez niczego, nieprzygotowany. Ale jakoś wybrnąłem. Z kolei innym razem, wróciłem do domu z zakupami i po wyładowaniu wszystkiego zorientowałem się, że nie mam octu, a robiłem korniszony. Musiałem wracać do najbliższego sklepu, czyli aż 7 km. Takie pomyłki uczą dobrej organizacji. Tym bardziej, że prowadzenie gospodarstwa wymaga samodyscypliny.
Ciężko oderwać Pana od pracy?
Muszę przyznać, że kocham pracować w ogródku, zwłaszcza teraz wiosną. Dla mnie to nie jest przykry obowiązek, tylko przyjemność. Uwielbiam takie grzebanie w ziemi, żeby coś potem urosło, powiedzmy w środku lata, tylko po to, żeby później to pożreć. Na przykład cud kalvedonu – pyszny i słodki groch. I proszę sobie wyobrazić, że akurat wtedy, kiedy mam najwięcej pracy, telefon nie przestaje dzwonić. A może to…, a może tamto…, jakiś wywiad, zaproszenie. Wtedy wyłączam telefon, naprawdę na chama wyłączam. Nie ma zmiłuj.
Ma Pan własne zasady…Czy także w sposobie prowadzenia gospodarstwa?
Ja w swoim gospodarstwie, w tzw. ekologii grubej kreski, koszę swoje 10 ha po wylęgu ptaków, czyli w połowie lipca. Raczej nie nauczy Pani chłopa z Mazur, że nie kosi się wtedy, kiedy jest pogoda w czerwcu, tylko później i to w odpowiedni sposób. Koszenie zaczynamy od środka łąki, żeby wszystkie stworzenia, które w niej mieszkają zdążyły uciec. Chodzi o to, żeby tych żywych istot, młodych zajęcy, sarenek, lisków, piskląt, owadów, np. koników polnych, nie skosić niczym kostucha! Ten sposób koszenia daje im więcej czasu na ucieczkę, dzięki temu nie zostaną brutalnie zmiażdżone.
Do tego powinno dążyć rolnictwo. Interesuje mnie gospodarka zrównoważona, dostosowana do warunków przyrody.
Tym bardziej, że wokół domu ma Pan mnóstwo zwierząt: psy, koty, konie, kozy, kury.
Ostatnio przybyła dwójka nowych mieszkańców. Dostałem parkę młodych indycząt – Zenona z żoną. Zenon nawet reaguje na swoje imię charakterystycznym gulgotaniem. To są bardzo przyjazne ptaki, spacerują po podwórku, jak gdyby nigdy nic. Są tak piękne, że będąc w domu, często zerkam przez okno, bo muszę je ciągle widzieć.
Na co Pan jeszcze zwraca uwagę?
Dla mnie najważniejsze jest to, żeby nie truć Mazur.
Żeby każdy robił to, co ja robię, czyli nie stosował nawozów sztucznych. Ogromnie się cieszę, bo znam historię swojego gospodarstwa. Wiem, że jeszcze 10 lat wstecz,
zanim je kupiłem, nikt nie używał nawozów sztucznych. Wiem, bo zrobiłem szczegółowy wywiad. Właścicielem był starszy Pan, który w ogóle nic nie uprawiał, więc ziemia leżała odłogiem. Potem teren kupili ludzie z Olsztyna, którzy przez kolejne 5 lat również nic nie uprawiali. Zatem wszystkie warzywa, które zbieram do swojej kuchni są w pełni naturalne.
Wszystkie pomysły na potrawy zamknął Pan w twardej oprawie książki „Taniec z garami”. Czy będzie kolejna część?
Zbieram się z przygotowaniem dalszych moich smaków z dzieciństwa. Natomiast ta książka „Taniec z garami” jest o tyle ciekawa, że opowiada o tym, jak zacząłem być na Mazurach, o dziwnych historiach dotyczących mojego domu, zasłyszanych od ludzi, którzy mieszkają w okolicy od wielu lat. Do tego oczywiście ciekawe przepisy, takie tradycyjne mazurskie, jak zupa z pokrzywy czy wiele przepisów na ryby.
Wyobrażam sobie, że Pana kuchnia pełna jest wiejskich przysmaków.
Oczywiście.
Na specjalnej belce wisi kilka pętek kiełbasy, mnóstwo czosnku, cebuli. Jest też dużo ziół. Czuć taki naprawdę wiejski klimat. Na środku stoi stary drewniany stół, który kupiłem na pchlim targu za jedyne 20 zł. Nie wiem, ile ten stół może mieć lat. Niby to zwykłe dechy, ale znakomicie spełniają swoją rolę. Mam też krzesła z lat pięćdziesiątych, które zostały pomalowane i obrobione papierem ściernym. Większość mebli mam z odzysku, bo uważam, że takie rzeczy mają duszę.
Nienawidzę rzeczy prosto ze sklepu, pachnących specyficzną przemysłową świeżością. Pamiętam, że kiedy trafiłem na Mazury, to od razu zacząłem szukać jakiś starych mebli,
po prostu po różnych gospodarstwach, po szopach. Raz dobiłem targu. Taki okropny mebel na wysoki połysk, który zostawili poprzedni właściciele mojego domu, zamieniłem na serwantkę, o której marzyłem i od której nie mogłem oderwać oczu. Jeszcze do niej trochę dopłaciłem, ale i tak uważam, że zrobiłem interes życia.
Lubi Pan zbierać unikatowe meble z duszą. Wiem, że ma Pan też niezłą kolekcję aniołów. Skąd się wzięła taka potrzeba zbierania?
To się wzięło z tego, że jak byłem młodym człowiekiem, to w sklepach nic nie było. A co do aniołów, to moja ówczesna dziewczyna kupiła mi anioła na osiemnastkę i od niego zaczęła się cała kolekcja. W domu mam anioły z całego świata, ze wszystkich zakątków moich podróży. Najbardziej wartościowy jest anioł, którego dostałem od papieża Jana Pawła II w Castel Gandolfo. To było coś pięknego. Kiedy polskie grupy taneczne przyjeżdżały do papieża w odwiedziny na tzw. zamknięte msze, to papież wiedział, kto do niego przyjeżdża. Nasza grupa podarowała papieżowi prezent w postaci obrazu, a Jan Paweł II też miał podarunek…, był przygotowany i to jest cenne.
Każdy anioł ma znaczenie. Jak dużo ich Pan uzbierał?
W tej chwili nie liczę. Był taki okres, że liczyłem, ale to do momentu życia w Olsztynie, w mieszkanku, takim zwykłym M. A później jak się przeprowadziłem na wieś, to ilość aniołów bardzo wzrosła. Już ludzie wiedzieli, że je zbieram. Nawet Beata Tyszkiewicz przywiozła mi anioła ze Szwajcarii, gdzie była u swojej córki. Także jest ich multum. Najfajniejszy prezent dostałem też od Iwony Pavlović na pięćdziesiąte urodziny, podarowała mi 50 aniołów w jednym egzemplarzu. Zamówiła je u olsztyńskiej plastyczki. Każdy remont mieszkania związany jest z tym, że te anioły trzeba zdjąć, skrzętnie popakować w kartony. Potem już nie wracają na swoje miejsca, wędrują na nowe, bo jest nowa aranżacja chałupy. Ale wie Pani, przez to jest jakiś klimat w tym domu – śmieszny, inny.
Zadbał Pan o oryginalną aranżację domu, gotuje Pan bardzo ciekawe potrawy z naturalnych produktów. I tak się zastanawiam, dlaczego nie ma Pan jeszcze swojego programu kulinarnego.
Były propozycje, ale warunki mi nie odpowiadały. Marzy mi się program, ale kręcony u mnie na Mazurach. Mam też kuchnie polową, zbudowaną jak gdyby na zewnątrz. Latem, na świeżym powietrzu, mógłbym gotować posiłki, w ogóle nie ruszając się z ogródka. Proszę sobie wyobrazić, jestem w ogrodzie i trzy metry dalej jest mój warzywniak, do którego idę po pietruszkę. Nie mógłbym gotować w jakiejś wynajętej restauracyjce, bo to nie jest mój sposób gotowania.
Dziwię się, że nikt tego nie podchwycił, tym bardziej, że obycie z kamerą już Pan ma.
Mam też za sobą różne kulinarne pokazy. Pamiętam mój rekord gotowania na oczach 400 osób. Wtedy gotowałem zupę pokrzywową mazurską w Muzeum Sztuki Ludowej w Olsztynku. Przyrządzałem ją w takim wielkim garze wojskowym. Jednocześnie mówiłem, jak trzeba ją wykonać, jakie składniki wrzucić, co zrobić żeby pokrzywa nie poparzyła. A do tego musiałem tak ugotować, żeby wszyscy chcieli ją zjeść.
Ogólnie wydaje mi się, że bardzo dobrze Pan się czuje w występach na żywo. Nie brakuje Panu tego?
Nie jestem człowiekiem, który łączy przyszłość z telewizją. Absolutnie, to był bardzo miły epizod w moim życiu. Ja nie zabiegam jakoś specjalnie o popularność, wręcz odwrotnie, odmawiam. Tutaj, jak się dowiedziałem, że magazyn dotyczy ekologii – co jest moją pasją, to z przyjemnością się zgodziłem. Proszę sobie wyobrazić. Teraz wiosną nie wiedzieliśmy, czy będzie kolejna edycja programu „Taniec z gwiazdami”, czy nie. Więc w moim przypadku to się odbija tak, że muszę rezygnować z wielu innych propozycji zawodowych. Na przykład musiałem odmówić udziału w Mistrzostwach Świata w Norwegii jako sędzia. No to co, teraz mam zadzwonić, że aha… chyba jednak programu nie będzie, to mogę przyjechać – takich rzeczy się nie robi.
Kariera nigdy nie uderzyła Panu do głowy?
Ja trafiłem do programu z pewnym bagażem doświadczeń na plecach. Posiadałem już spory dorobek choreograficzny. Trenowałem zespoły, które jako jedne z pierwszych w historii Polski zdobywały mistrzostwa świata. Na przykład na 6 par zawodowych występujących w finale Mistrzostw Polski, 5 było trenowanych przeze mnie. Nawet teraz trenuję mistrzynię świata w tańcu jazzowym.
Może gdybym zaczynał przygodę z telewizją w wieku 25 czy 30 lat… Zresztą, na początku programu, ta nagonka medialna, żeby się dowiedzieć, kto to jest Galiński, ile on ma dzieci, czy ślubne, czy nie… to była masakra. A teraz też wypisywali, że Galiński brzydko mówi do tancerzy. Pomimo to wiem, że program ma rzeszę zwolenników i cieszę się, że dzięki niemu Polska się roztańczyła. Jak będzie kolejna edycja to fajnie, jak nie, no to szkoda, bo program przede wszystkim popularyzował taniec.
Z jednej strony taniec, z drugiej gotowanie, gospodarstwo na głowie, a od czasu do czasu telewizja. Sporo obowiązków.
Dlatego mieszkam na Mazurach od tych 15 lat, żeby to życie nabrało wolniejszego tempa, żeby (ogólnie rzecz biorąc) było slow i constans.
Często zdarza się, że gdzieś wyjeżdżam, na przykład na tydzień do Kanady czy tak, jak teraz do Chicago, żeby ułożyć choreografię mistrzom świata w show dance. Wtedy trzeba się zmobilizować, przygotować, pojechać, wykonać. A ten constans to poczucie, że później, po wytężonej pracy, mogę wrócić do miejsca, które jest po prostu unikatowe, które rozwija się tak, jak chcę, jest budujące. Poza tym, w moim gospodarstwie, na kawałku mojej ziemi, nic nie może się zdarzyć, czego ja bym sobie nie życzył.
Czyli nie może mi ktoś wpaść i zapolować na moim obszarze, bo nie może…
Niech poluje sobie w lesie państwowym.
A jak wyobraża Pan sobie swoje gospodarstwo za kilka lat?
Zastanawiam się, czy w przyszłości nie zrobię z niego takiego gospodarstwa, do którego będą mogły przyjeżdżać dzieci z miasta, żeby mogły zobaczyć, jak rośnie marchew. Bo jeszcze niedawno były u mnie dzieci z Warszawy i na widok cielaczka zapytały: „Panie Piotrze, a ta krówka, to gdzie ma te kartoniki na mleko?”.
Widziałem taki program, gdzie człowiek przekształcił swoje gospodarstwo w taki park spacerowy, gdzie można zobaczyć, jak rośnie burak, marchew, pietruszka i mało tego, można na przykład zerwać groch i zjeść go, pooglądać zwierzęta i skończyć fajną wędrówkę przy ognisku.
To jest to, nad czym głęboko się zastanawiam.
Piotr Galiński