Ochryda – błękitne oblicze – Macedonia
Nad błękitną taflą Jeziora Ochrydzkiego unosi się stara dusza Macedonii, uwięziona między miejscowymi górami i nurkującym w nich niebem. Miasto położone na skałach roztacza niesamowitą aurę pozornej niedostępności. Cieszy się coraz większym poważaniem wśród zagranicznych turystów, ale mimo to nadal konsekwentnie eksponuje swój lokalny koloryt. Warto jednak je odwiedzić teraz, kiedy nie zostało jeszcze nadgryzione zanadto zębem wyrachowanego i bezwzględnego kapitalizmu, ponieważ widoki rzucają na kolana. Zresztą nie tylko one.
Tekst: Roger Weichert
Zdjęcia: Jova (Fotolia.com)
Najpierw jednak rzuciłem się w pogoń za pociągiem do Modlina, który został podstawiony na inny peron niż ten wcześniej deklarowany. Gnany widmem spóźnienia się na samolot do Salonik zdobyłem się na nadludzki wysiłek i nieznaną sobie szybkością podążyłem do kolejki, która zaraz miała odjechać z warszawskiego Dworca Wschodniego. Udało się, walizka cała, plecak też. Kawy już nie potrzebowałem, poziom adrenaliny tak wystrzelił, że jednego byłem pewien: mimo lekkiego i krótkiego snu poprzedzającego podróż, zmrużę oko dopiero, gdy dotrę do ziemi obiecanej – Macedonii.
Z wywieszonym językiem
Mogłem wybrać inną drogę, lecąc bezpośrednio z Berlina do Skopja, lub wybierając lot Warszawa – Skopje z przesiadką w Belgradzie. Zdecydował jednak czynnik ekonomiczny, a także możliwość zobaczenia na chwilę mitycznej Grecji, choć nie w jej ateńskiej odsłonie. Wylądowałem na skąpanym w słońcu międzynarodowym lotnisku Makedonia w Salonikach. Nazwa wzbudziła moje zdziwienie, ale potraktowałem tę „okoliczność przyrody” jako turystyczny zabieg. Prawda leży jednak zupełnie gdzie indziej, ale o tym opowiem nieco później.
Z portu lotniczego, który kipiał ludźmi, językami, rozlicznymi komunikatami informacyjnymi, odebrał mnie Zvonko do spółki z Davorem. Wjechaliśmy w rozżarzone mury chaosu. Saloniki okazały się być miastem rozległym, o niewysokiej i niezbyt harmonijnej zabudowie. Kierowcy pozostawiali auta na ulicach z włączonymi światłami awaryjnymi i z pełnym spokojem zmierzali załatwiać swoje sprawy. Zdaje się, że nawet ich nie zamykali. Wysiedliśmy z samochodu, mając przed sobą perspektywę kilkugodzinnego zwiedzania. Davor popędził do obowiązków zawodowych, a ja i Zvonko wpuściliśmy się w labirynt ulic w poszukiwaniu turystycznie interesujących miejsc, robiąc sobie przystanki na espresso, zimne piwo lub miejscowe przysmaki.
Słońce było nieubłagane, wściekle siało upałem. Nic więc dziwnego, że w ciągu sześciu godzin pobytu w mieście naliczyłem raptem cztery psy, wszystkie duże, które z wywieszonymi jęzorami czekały na nierychły koniec dnia. Chętnie poczekałbym z nimi, ale nie mogliśmy dłużej zostać, gdyż Davor już nadciągał. Zanim opuściliśmy Saloniki, zajechaliśmy do miejscowego China Town, gdzie dosiadły się do nas jeszcze dwie dziewczyny. W pięcioro ruszyliśmy ku granicy grecko-macedońskiej pogrążeni w dźwiękach miejscowych hitów. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem.
Greckie paradoksy
Sen liczyłem w kilometrach. Ile ich było? Dwadzieścia? Może trzydzieści. Kiedy otworzyłem oczy, ukazała mi się niemal pusta trasa, dość zaniedbana. Szeroka, co najmniej dwupasmowa, jednak pojazdy pojawiały się na niej incydentalnie. Kierunek północny wydawał się być dla Greków nieobieralny. Kiedy 8 września 1991 roku Macedończycy ogłosili niepodległość, bezkrwawo opuszczając rozpadającą się Jugosławię, rozgorzał spór dotyczący nazwy nowo powstałego kraju. Macedonia bowiem jest również określeniem historycznej krainy na terenie Grecji, która zajmuje bardzo istotne miejsce w historii oraz tożsamości narodowej Greków.
Ten konflikt nie był na rękę nowym władzom w Skopje, stąd przyjęły one kompromisową propozycję społeczności międzynarodowej w postaci akronimu FYROM, czyli Former Yugoslav Republic of Macedonia (Była Jugosłowiańska Republika Macedonii). Niniejsze okoliczności poniekąd wyjaśniają kuriozalny pęd Hellenów do okraszania każdej instytucji i placówki użytku publicznego w rejonie Salonik (jeśli nie prawie całej północnej Grecji) przymiotnikiem „macedoński”. To raptem jeden z wielu przejawów zaborczych i upokarzających praktyk, jakie władze w Atenach stosują wobec północnych sąsiadów. Wyjeżdżając z Salonik, podróżni nie napotkają żadnego drogowskazu z informacją, że kierują się w stronę Macedonii. Na tablicach pojawia się jedynie Skopje, ukryta sugestia, jakoby była to prawowita część Hellady.
Spalone milczącym słońcem połacie nieużytków jednostajnie prowadziły nas ku granicy. Davor pędził na złamanie karku. Nie używając kierunkowskazów, niewinnie prześlizgiwał się z pasa na pas. Ociężałe pojedyncze tiry częstował trąbieniem klaksonu i soczystym przekleństwem, że oto kolejna zawalidroga postanowiła mu utrudnić życie. W końcu dotarliśmy do granicy grecko-macedońskiej, gdzie miałem być świadkiem jednego z wielu pogardliwych działań miejscowych władz. Z mojej strony wystarczył paszport, pozostali pasażerowie poza wspomnianym dokumentem musieli okazać specjalny druk, na którym celnik przybijał przypisaną do tego celu pieczątkę. Zvonko wytłumaczył mi później, że Grecy nie uznają dokumentów, które zawierają jakąkolwiek odmianę słowa „Macedonia”.
Davor na zakręcie
Kontrola nie trwała długo. Po przekroczeniu linii granicznej zatrzymaliśmy się jeszcze na krótki odpoczynek z obowiązkową czarną kawą. Wtem dotarło do mnie, z jak innym krajobrazem będę miał do czynienia, co już zapowiadały nieodległe szczyty gór i wąskie drogi. Towarzysząca im rzeka Wardar i jej głęboko osadzone koryto robiły wspaniałe wrażenie, chociaż moją uwagę najbardziej przyciągnęły wyjątkowo blisko sąsiadujące z trasą skalne ściany, pokryte gdzieniegdzie specjalnymi siatkami zapobiegającymi osuwaniu się odłamków na szosę.
Droga wiodąca nas do autostrady w większości nie grzeszyła szerokością, żeby nie powiedzieć, że była ciasna. Liczyła po jednym pasie dla kierunku ruchu, lecz urzekała ostrością zakrętów. Niesamowite widoki szybko umykały jednak sprzed oczu, ponieważ Davor nie odpuszczał. Trąbił i mrugał światłami na maruderów, złorzecząc im pod nosem. Ten gniew nie był nieuzasadniony, wystarczył bowiem jeden pojazd, który spowalniał jazdę, a tworzył się za nim cały szpaler samochodów i ciężarówek, które ze względu na licznie występujące serpentyny i ograniczoną z tego względu widoczność bardziej lub mniej cierpliwie czekały na jakiś prosty i wolny odcinek drogi, by przeskoczyć guzdrającego się kierowcę. Kiedy wpadliśmy na autostradę, Davor poczuł wolność, folgując swojej ciężkiej stopie. Nawet nie próbowałem spoglądać na prędkościomierz, a z drugiej strony nie mogłem się nadziwić, że nowoczesna szosa jest praktycznie pusta. Nic dziwnego, że właściciele aut chętnie testowali tutaj moc ich silników. Ktoś wcześniej uległ takiej pokusie, a brawura wyniosła go w pobliże drzewnego zagajnika, gdzie leżący na boku trup pojazdu tkwił już podobno od tygodnia.
Szybka przerwa na papierosa, zmierzch i autostrada wzywają. Okazało się, że za długo nie cieszyliśmy się równą, szeroką trasą. Zjechaliśmy na Prilep, miasto, w którym miałem spędzić pierwszą część swojej macedońskiej odysei. Znów ciasno, do tego panosząca się ciemność i światła domostw incydentalnie rozświetlających pojedyncze obiekty w mijanych przez nas miejscowościach. Zrozumiałem, dlaczego Davor tak pędził. Przestrzeń dookoła tonęła w głębokim mroku. Znów utknęliśmy w szpalerze aut na wąskiej drodze, dopiero po kilkunastu kilometrach pojawił się dodatkowy pas, który przysługuje jadącym pod górę. Choć jeszcze przed chwilą szarżowaliśmy na kolejną skalną ścianę, to pierwsze krople deszczu nakłoniły Davora do złagodzenia rajdowych obyczajów. Nadal dynamicznie, lecz już wolniej zbliżaliśmy się do Prilepu, który w pewnym momencie zamanifestował swoją obecność w pobliskiej dolinie siecią rozsianych świateł. Jeszcze trochę, blisko, coraz bliżej. Krętymi uliczkami docieramy w końcu do miejsca przeznaczenia.
Między Prilepem a Bitolą
Tej nocy łóżko było mi milsze niż cokolwiek innego. Spałem jak zabity. Przez najbliższe dni miałem gościć w domu Zvonka i jego rodziców. Wiedziałem, że będzie mi tu dobrze. Zanim jednak zacząłem się w pełni rozkoszować urokami miasta, musieliśmy zgłosić mój pobyt w kraju na policji. Procedura nie okazała się zbyt skomplikowana, może dlatego, że zajął się nią Zvonko. Ruszyliśmy więc do starej części Prilepu, gdzie niewielkie sklepy z odzieżą, perfumami, lokalnymi fast foodami przeplatają się obecnością z licznymi kawiarniami oraz restauracjami będącymi esencją miejskiego życia towarzyskiego. Nie brakuje tu również targu, na którym w każdą środę i sobotę lokalni wytwórcy sprzedają miejscowe specjały.
Nie można było rozpocząć dnia inaczej, jak od mocnego espresso oraz jeszcze mocniejszego kieliszka rakii. Niweczyło to rozpacz nieba oraz mieszkańców Prilepu, których deszcz trzymał w domach przez cztery kolejne dni. Jak ogromna to była dla nich męka, uświadomiłem sobie, kiedy w końcu zaświeciło słońce, a plac im. Metodija Andonova-Čento nagle zaludnił się, rozbrzmiewając ludzkim gwarem. Cała tęsknota za kontaktem z drugim człowiekiem i nieprzystosowanie do nieustannego zalegania w czterech ścianach objawiły się z całą mocą. Stara czarszija kipiała życiem, sprzedawcy znów wychodzili przed sklepy, a mieszkańcy i pojedynczy turyści znów zaczęli oblegać kawiarnie i restauracje.
Centrum miasta nie jest zbyt duże, za to gęsto zabudowane niskimi obiektami. Na ich tle zdecydowanie wyróżnia się wieża zegarowa z 1858 roku, która jest symbolem miasta. O jej niezwykłości świadczy nie tylko sędziwy już wiek, ale również znaczne odchylenie od pionu, które wynosi ponad metr. Obok niej wyrastają ruiny starego meczetu z 1475 roku, spalonego w czasie rozruchów na tle etnicznym między Macedończykami a Albańczykami. Mimo że do zajścia doszło w 2001 roku, to do dziś pozostałości świątyni przypominają mieszkańcom o minionych wydarzeniach.
Prilep może pochwalić się również innymi obiektami, jak choćby cerkwią Zwiastowania, powstałą w 1838 roku, która kryje w sobie m.in. niesamowity ikonostas. Miejsc publicznych godnych polecenia jest zdecydowanie więcej. Dla mnie jednak najbardziej urzekającymi znakami rozpoznawczymi jednego z największych macedońskich miast stały się wszędobylskie stelaże z suszącym się tytoniem; pachnące, gęsto zwisające na sznurkach papryki; dojrzewające winogrona; ulice, nad którymi kłębią się grube pęki kabli, chaotycznie skrzyżowane ponad głowami przechodniów.
Co ciekawe, większość z nich pozostaje zupełnie bezużyteczna, ale cierpliwie przecinają przestrzeń w oczekiwaniu, aż ktoś je usunie. Mieszkańcy korzystają z nowoczesnych instalacji, lecz stare usuwają bez pośpiechu, bo… tak – przecież pośpiech nie jest wskazany. To nawet nie przekonanie, to po prostu styl życia Macedończyków. Jego nieodzowny element stanowi też ciężka praca w polu, gdyż gospodarka kraju nadal w znacznej mierze oparta jest na rolnictwie. Prilep słynie zresztą z wyrobów tytoniowych, które powstają z lokalnego surowca, intensywnie kolonizującego pola okalające m.in. drogę do Bitoli, dokąd również ruszyliśmy w podróż.
Wielka szkoda, że w mieście, gdzie znajduje się m.in. muzeum Mustafy Kemala Atatürka czy jedno z nielicznych w Macedonii popiersi Josipa Broz Tito, spędziliśmy raptem kilka godzin. Ten czas jednak odsłonił przede mną kawałek historii Bitoli, który najmocniej uosabiały stare, popadające w ruinę, ale piękne domy z przełomu XIX i XX wieku. W pamięci pozostał także żywiołowy deptak, jak również dwa meczety pełniące rolę ośrodków miejscowej kultury. Jednak nie w taki sposób, jaki może przychodzić na myśl. Jeden podlegał wówczas pracom rewitalizacyjnym, a drugi został przystosowany na potrzeby pubu, będącego miejscem spotkań mieszkańców i turystów, w którym spotykają się mieszkańcy i turyści. W rzeczywistości Bitola oferuje znacznie więcej atrakcji, lecz tym razem musiałem obejść się smakiem. Mój pobyt w Macedonii osiągnął półmetek, zapowiadając bardzo wyczekiwany przeze mnie moment.
Wszystkie drogi prowadzą do…
Ochrydy. Obok Skopje najbardziej znanego macedońskiego ośrodka miejskiego, malowniczo położonego u brzegów Jeziora Ochrydzkiego. Ma status kurortu znanego na całych Bałkanach, chociaż przyciąga również coraz więcej turystów spoza regionu, zarówno z Europy Zachodniej, jak i Bliskiego Wschodu. To liczące ponad 50 tysięcy mieszkańców miasto wraz z okolicznym jeziorem od 1980 roku figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Mariaż fantastycznej przyrody, niepowtarzalnego mikroklimatu, piekielnie ciekawej historii oraz miejscowej architektury w zestawieniu z bardzo zróżnicowanym pod względem wysokości położeniem czynią je absolutnie unikatowym. W sezonie Ochryda znajduje się w prawdziwym turystycznym oku cyklonu, dlatego najlepiej odwiedzać ją od maja do początku czerwca lub dopiero we wrześniu, kiedy można cieszyć się jeszcze urokami odchodzącego lata, ciepłem południowego słońca i lokalnymi owocami.
Dzięki temu, że Macedonia nie jest dużym krajem, wszędzie w miarę szybko da się przemieścić autokarem. Do Ochrydy można dotrzeć także za pośrednictwem samolotu. Lotnisko im. św. Pawła Apostoła położone jest między wspomnianym miastem a niezbyt odległą Strugą. Mogliśmy też wybrać samochód, ale w obliczu ciasnych ulic, gęstej zabudowy, a także wizji mojej dalszej włóczęgi aż do Skopja pomysł ten wydawał się zupełnie pozbawiony sensu. Kolej nie dociera do kurortu, zresztą nie należy do najlepiej rozwiniętych i najczęściej eksploatowanych środków lokomocji w kraju, co jednak nie dziwi przy tak zróżnicowanym ukształtowaniu terenu.
Autokar ruszył z Prilepu z pewnym opóźnieniem. Kluczyliśmy dość wąską drogą do Bitoli, a stamtąd już podążaliśmy do Ochrydy. To chyba najlepszy sposób, by przyjrzeć się macedońskiej przyrodzie, jej soczystości, porośniętym górskim zboczom, zagubionym w zielonej toni domom, napierającym na drogę jabłkowym sadom, zapierającym dech w piersiach ziejącym otchłaniom dolin i podnoszącym adrenalinę licznym drogowym serpentynom, po których kierowcy manewrują z szaloną wręcz pewnością siebie. Jednak ryzyko przestaje być ważne, gdy można oglądać świat z perspektyw górskich stromizn i przełęczy.
Dworzec autobusowy w Ochrydzie oddalony jest kilka kilometrów od miejsca, w którym mieliśmy mieszkać, dlatego wsiedliśmy ze Zvonkiem do taksówki, naprawdę taniej, nawet jak na polskie warunki. Odcinek do domu państwa Malezan naznaczony był srogimi podjazdami i zawrotami głowy. Samochód dzielnie wspiął się do Górnej Bramy, która zapraszała nas do starej części miasta i jednocześnie naszego punktu docelowego. Wysiedliśmy niemalże u stóp Twierdzy cara Samuila. Kiedy wszedłem na ostatnie piętro domu państwa Malezan i dotarłem na ogromny taras, stanąłem jak wryty. Przede mną rozciągała się piękna panorama miasta opartego na skalistym zboczu i stromo opadającego w stronę Jeziora Ochrydzkiego, niekiedy nazywanego przez miejscowych „macedońskim morzem”.
To nie jest objaw megalomanii lokalnych mieszkańców, ale gry światła w zestawieniu z warunkami atmosferycznymi. Chmury, mgła czy deszczowa kurtyna potrafią zamazać horyzont, zlać taflę wody z nieboskłonem w jedną zasnutą niewidzialnym całunem przestrzeń w taki sposób, że stwarzają wrażenie bezkresu, tajemniczej dali zapraszającej do innego wymiaru. To jednak złudzenia optyczne, naraz bowiem potrafi przyjść otrzeźwienie spowodowane promieniem słonecznym przedzierającym się przez sekwencję pochmurnego nieba, odwołując tym samym misterium chwili i nadając jej inne niezwykłe oblicze. Błękit wody gości rozliczne taksówki wodne, które oferują m.in. kurs do Klasztoru św. Nauma (z pozoru niewinna podróż do niniejszego miejsca zabiera właściwie cały dzień).
Choć w Ochrydzie miałem pozostać tylko na weekend, to spontanicznie zadecydowałem o zmianie planów i zrezygnowałem z dalszych wojaży do stolicy Macedonii. Postanowiłem delektować się spokojem, widokami i lokalnymi przysmakami. Intuicja mnie nie zawiodła. Kiedy właśnie zajadałem pyszną pljeskavicę w restauracji przy Plaży Kaneo, dotąd spokojna woda nagle uległa wzburzeniu. Nieznacznemu, ale jednak zauważalnemu. Po powrocie do domu pan Kliment powiedział, że Skopje nawiedziło trzęsienie ziemi.
Koty i inne zabytki
Zvonko wrócił do Prilepu, ja zaś przedłużyłem swój pobyt o trzy dni. Wcześniej zdążył mi jednak pokazać kawałek miasta, prowadząc m.in. do malowniczo położnej cerkwi św. Jovana Kaneo oraz powstałej w XI wieku cerkwi św. Zofii, gdzie po dziś dzień można podziwiać malowidła z tamtego okresu. Co prawda ich stan nie jest najlepszy, ale sama możliwość obcowania z tak wiekowym obiektem kultury, o tak bogatej historii, przy akompaniamencie wiary i metafizyki wprawia w osłupienie i nakłania do refleksji.
Prawosławnych świątyń w Ochrydzie jest zresztą znacznie więcej, żeby wspomnieć chociaż równie niesamowitą cerkiew św. Pantelejmona i św. Klimenta. Można właściwie odnieść wrażenie, że miasto jest wyłącznie prawosławne, jednak nic bardziej mylnego. Nawet z domu przycupniętego pod górującymi nad Ochrydą murami Twierdzy cara Samuila słyszalne było nawoływanie muezina do modlitwy. Skąd dobiegało? Może z meczetu Ali Paszy albo z Zeynel Abedin? Pozostało to dla mnie tajemnicą. Przebywając w Ochrydzie, obowiązkowo trzeba się wybrać na spacer bulwarem Makedonski Prosvetiteli, którym można dojść do pierwszego z muzułmańskich przybytków. Reprezentacyjna ulica pełna jest sklepów z biżuterią, zachęcających turystów do kupna ochrydzkich pereł, stoisk z pamiątkami, kawiarni z doskonałymi wyrobami cukierniczymi oraz restauracji i barów, w których można zakosztować m.in. miejscowy burek (palce lizać!).
Drugi obowiązek turysty odwiedzającego Ochrydę to wieczorny spacer wzdłuż linii brzegowej miasta w czasie zmierzchu. Miejskie tarasy zapełnione domami mieszkalnymi, stromymi, wąskimi uliczkami oraz zabytkami rozbłyskują feerią barw, nadając skalistemu wybrzeżu hipnotycznej siły. Tego właściwie nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć. Miasto zaskakuje nieustannie to architekturą, to przyrodą (w postaci splecionych winorośli z owocami kiwi bądź też przydomowej plantacji pomidorów), przybrzeżnymi kawiarniami, pod deskami których cicho chlupocze woda ochrydzkiego jeziora, kotami wspinającymi się po skałach lub wygrzewającymi się na skrawkach kamienistych plaż. Z niekłamanym żalem żegnałem Ochrydę. Nastał jednak dzień nieuchronnego odjazdu do Prilepu, gdzie spędziłem ostatnią noc w domu Zvonka i jego rodziców, którzy tak pięknie mnie gościli na początku mojej bałkańskiej przygody.
Macedonia pod znakiem zapytania
Choć do Macedonii zachodni styl życia pomału przenika, to nadal dość częsty widok stanowią koń ciągnący furmankę, samotne przyczepy pełne potężnych arbuzów, stare samochody marki zastava i yugo, a także fiaty 126 p. Nieznana jest przyszłość kraju, który pozostaje jednym z najmniej zamożnych państw byłej Jugosławii, nie wiadomo, czy odzyska turystyczną sławę i moc przyciągania. Wiem jednak, że zasługuje na wszystko, co najlepsze i mam nadzieję, że spokojnie będzie rozkwitał, częstując przyjezdnych niezapomnianym urokiem, gościnnością oraz czarując przepisami miejscowej kuchni.
Wybiła piąta nad ranem. Pora zmierzać do Salonik, skąd miałem odlecieć samolotem do Warszawy. Davor grzał już silnik. Pożegnałem się ze Zvonkiem i jego mamą, walizka zanurkowała w bagażniku samochodu. Kierowca od razu po wyjeździe z miasta zaczął osiągać zawrotne prędkości, ale tym razem byłem spokojny. Wiedziałem, że znakomicie prowadzi i bezpiecznie dowiezie mnie na czas. Nagle dźwięki lokalnej muzyki etno-rozrywkowej przecięła Margaret swoją piosenką „Cool me down”. Z chłodnymi głowami i rozespanym słońcem na nieboskłonie gnaliśmy w stronę granicy z Grecją – ja ze wspomnieniem błękitu Ochrydy, a Davor z marzeniem o wyjeździe do Kanady.
Ochryda – błękitne oblicze – Macedonia