Sztuka – Slow me the way
Czy wiesz, że człowiek odwiedzający muzeum spędza przeciętnie około ośmiu sekund przed każdym obrazem, a przed arcysławną Mona Lisą „aż” piętnaście? A może
jeszcze gdzieś na świecie są tacy artyści i odbiorcy, którzy programowo, wręcz bezczelnie się nie spieszą? Zamiast tego wolą z rozmysłem smakować sztukę.
Tekst: Aleksandra Czapla-Oslislo
Zdjęcia: National Museum Stockholm
Kiedy Skandynawowie chcą uzmysłowić innym, co znaczy cierpliwe planowanie rzeczywistości dla przyszłych pokoleń, opowiadają historię króla Szwecji Gustawa Wazy, który w XVI wieku zasadził dęby z przeznaczeniem na budowanie okrętów w kilkusetletniej perspektywie. W 1975 roku szef szwedzkiej marynarki ogłosił, że inne drzewa posadzone w tym samym celu w 1830 roku są „już” gotowe, by wykorzystać je jako cenny budulec. Kto dziś ma odwagę wprowadzać w życie tak śmiałe scenariusze? Pozostaje nam zazdrościć Skandynawom długofalowego planowania – nie tylko w sprawach gospodarki drewnem, ale i w sztuce.
W 2012 roku, w sztokholmskim muzeum Moderna Museet, Cilla Robach zorganizowała nietypową wystawę pod nazwą Slow Art. Ze zgromadzonych w szwedzkim Muzeum Narodowym w ciągu ostatnich trzech dekad eksponatów, skomponowała ekspozycję prawie trzydziestu obiektów (przedmioty codziennego użytku, biżuteria, ceramika, rzeźba itp.). Wszystkie eksponaty związane były z designem i sztuką skandynawską. Chodziło o to, by pokazać komplementarny do ruchów slow food, slow travel czy slow parenting nurt w obszarze sztuki. Przyzwyczailiśmy się do zainicjowanego przez Włochów celebrowania posiłków z najlepszej jakości nieprzetworzonych produktów. Polubiliśmy podróżowanie do miast z certyfikatem Cittàslow, w których potrzeby turystów mają harmonizować ze środowiskiem naturalnym i życiem lokalnych społeczności. Ruch slow przeniósł się też np. na świadome rodzicielstwo jako odwrót od ciągłego nadzorowania i wysyłania dzieci na niezliczoną ilość dodatkowych zajęć. A co ze sztuką? Czy artyści i projektanci potrafią, a przede wszystkim, czy chcą zwolnić?
po{WOLNI} artyści
Ci, którzy uważają się za nowoczesnych i obeznanych z najnowszymi technologiami, postrzegają ich jako dziwaków. Jednak kiedy podziwia się efekt ich – często żmudnej – pracy, tym, co przede wszystkim przykuwa uwagę, jest doskonałe wykonanie. Na artystyczne efekty czekają czasem latami. Wystawa Slow Art w sztokholmskim muzeum była próbą kompleksowego zaprezentowania prac skandynawskich twórców, którzy świadomie sprzeciwiają się działaniu pod presją czasu, artystów, którzy często nie potrafią znaleźć racjonalnych argumentów, dlaczego sami sobie wręcz utrudniają proces tworzenia. Większość woli przecież, by było szybciej, łatwiej, a co za tym idzie – taniej.
Z tej perspektywy rzeczywiście trudno wyjaśnić, dlaczego jeden ręcznie tworzy misterną biżuterię z tysięcy papierowych krążków, a drugi wybiera jako materiał do swojej pracy artystycznej drewno czterystuletniego dębu, które po obróbce schnie jeszcze dobre pół roku. Dlaczego owi „dziwacy” pozwalają sobie na ryzyko błędu w ręcznym wycinaniu papieru (technika psaligrafii), skoro dobry ploter wytnie ten sam wzór z ogromną dokładnością w zaledwie kilka minut? Na te pytania jest tylko jedna odpowiedź: wśród nas są tacy, którzy nie ścigają się z czasem, co więcej, lubią tę powtarzalną i mozolną „nudę”.
Helena Edman z Kopenhagi stworzyła swoją pracę dyplomową z tysiąca siedmiuset tytanowych rureczek, z których każdą barwiła elektrolitycznie. Zmieniając natężenie, uzyskała różne odcienie metalu. Jej kolia, inspirowana sztuką egipską, mieni się w zależności od kąta padania światła. Artystka połączyła wszystkie elementy jedwabną nicią. Tytanowo-złota biżuteria waży zaledwie 35 dkg. Co istotne, najciekawsze prace wystawy Slow Art to właśnie wyroby biżuteryjne.
Inna twórczyni ozdób, Janna Syvänoja, postanowiła poeksperymentować z czasem podwójnie. Odważyła się stworzyć kolię, której sznur składa się z tysięcy nawleczonych krążków papieru wyciętego z encyklopedii. Jak podkreśla artystka, jej dzieło nie jest jeszcze ukończone, ponieważ wraz z upływem czasu kartki papieru będą żółknąć, zmieniając tym samym barwę naszyjnika.
Prawdziwym manifestem slow artu jest jednak praca Heleny Sandström. Jej inspiracją było… jajko. Naszyjnik tworzą łączone złotym drutem skorupki z nanizanymi delikatnie perłami. Sandström nie tylko zaprojektowała oryginalną biżuterię, lecz także wpisała w dzieło zachowanie kobiety, która będzie je nosić. Wymusił na niej absolutny brak pośpiechu i jakichkolwiek gwałtownych ruchów.
Kolejni zaprezentowani w Sztokholmie artyści to prawdziwi mistrzowie swoich dyscyplin. Mats David pracuje w dębowym drewnie, które ma ponad czterysta lat. Kiedy po obróbce uda mu się uzyskać pożądany kształt misy, musi odczekać jeszcze ponad pół roku, ponieważ drewno schnie powoli. Na ostatnim etapie prac misa zostanie naoliwiona.
Ponad dwieście godzin pracy zafundowała sobie także Malou Andersson. Zaczęło się od fotografii śladów na topniejącym śniegu wykonanych gdzieś na przedmieściach Sztokholmu. Andersson postanowiła odtworzyć wierny obraz śladów w błocie i utkać ten wzór na dywanie. Do swojej pracy użyła wełny, którą barwiła w dziesięciu różnych odcieniach bieli, trzydziestu wariantach szarości, z odrobiną fioletu i różu. Potrzebowała 35 555 węzełków, by odtworzyć rozmokłe śniegowe błoto ze śladami ludzkich butów. Przyglądanie się tej pracy z bliska budzi prawdziwy szacunek dla autorki i jej cierpliwości.
po{WOLNI} widzowie
Co ciekawe, owo spowolnienie dotyczy także odbiorców. W tym samym muzeum, gdzie trzydzieści obiektów z wystawy schowano już do magazynów, 27 kwietnia 2013 roku (jak w wielu innych miejscach na świecie) obchodzono Slow Art Day. Dziennikarze w amerykańskich artykułach zapowiadających to wydarzenie często przewrotnie powtarzają zdanie Slow me the way, zamiast Show me the way. Aż trudno uwierzyć, że na pomysł specjalnego dnia „wolnej” sztuki wpadł przypadkowo mężczyzna, który nie miał nic wspólnego z życiem kulturalno-artystycznym, a do muzeów siłą zaciągała go żona. Pewnej soboty w 2008 roku Phil Terry, prezes jednej z amerykańskich firm doradczych, znalazł się na wystawie Action/Abstraction w Muzeum Żydowskim w Nowym Jorku. Niespodziewanie dla samego siebie, zupełnie spontanicznie usiadł i zapatrzył się w pełen kolorów abstrakcyjny obraz Hansa Hoffmana Fantasia z 1943 roku. Trwało to godzinę.
Nie wiedziałem, jak patrzeć na sztukę, robiłem to jak wszyscy ludzie: szybko
– przyznał Terry w jednym z wywiadów. Jednak tego popołudnia wszystko się zmieniło.
Godzinne oglądanie jednego obrazu w skupieniu nie dawało mu spokoju. Zaczął zgłębiać temat. Terry dotarł do badań, z których wynika, że statystycznie bywalcy muzeów i galerii spędzają osiem sekund przed jednym obrazem, a przed słynną Mona Lisą w Luwrze – piętnaście. W tym przypadku często jest to związane z presją tłumu, podobnie jak w watykańskiej Kaplicy Sykstyńskiej. Tam strażnicy, nie zezwalając na siadanie, uniemożliwiają spokojne oglądanie sklepienia z freskami Michała Anioła – trzeba bowiem szybko ustąpić miejsca kolejnym zwiedzającym. Zresztą powszechna jest turystyka muzealna, podczas której ludzie odczuwają presję, że powinni zobaczyć wszystkie obrazy w dziesiątkach sal, by niczego nie pominąć.
Może i Phil Terry nie do końca znał się na sztuce, ale z dyplomem MBA na Harvardzie i firmą specjalizującą się m.in. w mediach społecznościowych wiedział, jak zabrać się do tego, by zarazić innych swoim odkryciem. Powiedział o idei organizowania „niespiesznych” wystaw koleżance z pracy. Mary Cleaver przyklasnęła pomysłowi i doradziła, by spotkanie nie kończyło się tylko na długim oglądaniu, ale by następnie, zgodnie z ideą slow foodu, wszyscy zainteresowani siedli razem do posiłku i rozmawiali o swoich wrażeniach. Zaczęli bardzo skromnie w 2009 roku. Na akcję Slow Art Day zdecydowała się słynna MoMA (Museum of Modern Art), a na sam event przyszła garstka ludzi. Jednak do kolejnej edycji postanowili wykorzystać potęgę internetu. Ruszyła m.in. akcja na Facebooku, a sama idea z czasem stała się bardzo popularna. Pod koniec lutego 2016 roku udział w kwietniowym wydarzeniu zadeklarowało 255 instytucji. O pewnym paradoksie sytuacji Phil Terry mówił otwarcie:
Sporo ironii w tym wydarzeniu. Po pierwsze, Slow Art Day powstał w Nowym Jorku, mieście, które ma reputację miejsca, w którym wszystko dzieje się niezwykle szybko i dynamicznie. Po drugie – to zabawne, prawda? – użyliśmy internetu, by zachęcić ludzi do przyjścia do muzeów, które czekają na nich otwarte od tylu lat.
Jak dziś wygląda Slow Art Day na całym świecie? We wskazanym dniu muzeum lub galeria wybiera tylko pięć prac do ekspozycji. Na oglądanie każdego obiektu uczestnicy mają dziesięć minut. Przy dziełach często stoi pracownik muzeum, jednak nie usłyszymy od niego formułek o biografii autora lub historii powstawania danego obrazu, rzeźby itd. Jego celem jest stawianie pytań, mających wspomóc samodzielne oglądanie i sprowokować u odbiorców refleksję nad własnymi wrażeniami. To jeden ze sposobów, by przekonać zwiedzających, że sztukę można kontemplować, nie posiadając szczególnej wiedzy o danym dziele czy wykształcenia w dziedzinie historii sztuki. Po indywidualnej wizycie na gości czeka wspólny posiłek, podczas którego nieznajomi dzielą się swoimi odczuciami. Trzeba przyznać, że to naprawdę kusząca perspektywa, zwłaszcza w opozycji do tłumnego muzealnego maratonu, po którym niewiele pamiętamy z tego, co widzieliśmy.
Czy Slow Art Day ma szansę stać się w Polsce równie popularnym wydarzeniem co Noc Muzeów? Czy zarządzającym galeriami da to do myślenia i czy uwzględnią tych, którzy mają ochotę podziwiać wybrany obraz przez godzinę? W berlińskiej Gemäldegalerie widziałam w niektórych salach lekkie składane krzesełka, podobne do tych, jakich używają wędkarze. Takie przenośne siedzisko można zabrać pod ramię, by następnie rozłożyć je przed dowolnym Rembrandtem czy Vermeerem. Czy to nie idealna, leniwa perspektywa?
Wystawa Slow Art w Sztokholmie zakończyła się bardzo dawno, jednak Slow Art Day (www.slowartday.com) odbywa się każdego roku w kwietniu, także w polskich muzeach
i galeriach – szczegóły na www.dzienwolnejsztuki.pl.